Pieśń potępionych

Zablokowany
Awatar użytkownika
AT
Posty: 744
Rejestracja: pt 31 sie, 2007
Lokalizacja: Blackbourn
Kontakt:

Pieśń potępionych

Post autor: AT »

„To są ziemie żywych trupów,
Czyż nie widzisz, że wszyscy nie żyją?
To ziemie bezmyślne,
Zanurzone w krwi, ogniu i kłamstwie.
Spotkałem żołnierza, dał mi radę:
Nie oglądaj się za siebie, pal mosty za sobą,
Nie ma czasu, by się zastanawiać,
Oni nie należą do gatunku ludzkiego .

Wyszarpnij broń – strzelaj w głowę!
To są ziemie żywych trupów!
Wyszarpnij broń – oni są szaleni!
To są ziemie żywych trupów.

Próbują mnie dopaść, próbują mnie pogryźć,
Próbują sprawić bym był jednym z nich.
Nie wiem czy dam radę dalej walczyć,
Nie podoba mi się broń w mej dłoni.
Podnieś głowę nad kolczasty drut,
Sądzę, że tym razem nie zdołamy wygrać.
Unikaj tłumów i otwieraj ogień,
Spróbujemy uciec, choć szanse są marne.”


Red Union – Ziemie żywych trupów
Tłumaczenie piosenki: AT
Korekta: Necraria



Rozdział I: Nadzieja matką głupich?

Gdyby ktoś, kiedyś zapytał, jak według mnie wygląda apokalipsa, odpowiedziałbym mu, by w tej chwili wyjrzał przez okno. Niech spojrzy na górujące nad miastem wieżowce, niegdyś pełne doskonałego piękna i majestatu, teraz zaś, te obdrapane budynki z powybijanymi szybami, stanowią świadectwo naszej porażki. Naszej nadchodzącej śmierci. Powiedziałbym: „spójrz na ulicę, przyjacielu, oto ona”. Pokazałbym mu jezdnię, zasypaną tysiącami ulotek o skażeniu biologicznym, a potem wskazał wbity w ścianę pomarańczowy autobus szkolny, dookoła którego, niczym mrówki, biegają „oni”. Niech ten ktoś posłucha, jak wyją, wchodząc do środka. Niech usłyszy piski i wrzaski dziewięcioletniej dziewczynki, która właśnie została wyszarpnięta przez tylną szybę autobusu. Niech zobaczy... Zobaczy, jak rzucają się na nią, małą, bezbronną, łkającą o pomoc. Dziewczynka szarpie się, kopie nogami, ale ich silne ramiona przyciskają ją do ziemi. Wrzeszczy z bólu, gdy tępe zęby rozszarpują jej dziecięce, nierozwinięte jeszcze, ciało. Jasne było, że w autobusie jest więcej dzieci, ale nie mogliśmy nic zrobić, tylko patrzeć, jak „oni” wdzierają się do środka.
Współczuję tym dzieciom, jednak w głębi serca wiem, że lepiej by to były one, niż ja. Spoglądam, na stojącą obok mnie, Kath. Jej błękitne oczy zawsze są pełne łez, kiedy stoi przy oknie. Chwytam jej roztrzęsione dłonie i obejmuję ją w ciszy. Czuję, jak moja czarna koszula nasiąka jej ciepłymi łzami, a ona sama trzęsie się w moich ramionach.
- Nie mogliśmy nic zrobić – mówi Max, stojący przy drugim oknie. Chciałbym na niego warknąć, nie zgodzić się, jednak wiem, że ma rację. Kath także o tym wiedziała. Chyba potrzebowała tych słów, bo natychmiast przestała płakać i uwalniając się z moich ramion, podeszła do stołu. Zmęczona padła na krzesło i położyła ręce na stole. Milczała.
- Max, nie możemy tu zostać – powiedziałem, mając nadzieję, że w moim głosie więcej jest zdecydowania, niż strachu – Musimy spróbować, po raz kolejny, nawiązać kontakt radiowy z innymi ocalałymi.
Max otworzył usta, po chwili jednak je zamknął i obrócił głowę w kierunku okna. Milczał.
- Zaczyna brakować nam żywności, wody – kontynuowałem – jeśli tu zostaniemy, za kilka dni nie będziemy mogli chodzić o własnych siłach, o bronieniu się już nie wspomnę. Musimy ruszać, nie możemy tu, kurwa, zostać.
Max Shepard, bo takie nosił nazwisko mój przyjaciel, był rosłym, czarnoskórym mężczyzną, którego poznałem kilka dni temu. Przeznaczenie chciało, że wpadliśmy na siebie, akurat w chwili, gdy jeden z „nich” zaatakował mnie, wyskakując jak opętany z pobliskiej uliczki. Max uratował mi wtedy życie, rozbijając mu głowę wielkim, żelaznym kluczem francuskim. Z jego późniejszych opowieści, dowiedziałem się, że jest mechanikiem, który przyjechał tutaj z zamiarem wykupienia starego warsztatu Oldfieldów, od dawna zamkniętego, z powodu śmierci ostatniego właściciela. Pech chciał, że trafił tutaj w nieodpowiednim czasie. Jednakże gdyby nie on, nie byłoby mnie tu, gdzie teraz stoję. Od tamtej pory trzymaliśmy się razem, we dwójkę, dopiero potem, dołączyła do nas Kath.
- SOS, SOS, potrzebujemy pomocy, czy ktoś tam jest? Odbiór. – z zadumy wyrwał mnie miękki głos Kathryn, która po raz kolejny próbowała nawiązać kontakt z innymi ocalałymi. Patrzyłem, jak nadaje przez radio, znajdujące się w mieszkaniu, które szczęśliwym dla nas trafem było jedną z nielegalnych rozgłośni radiowych. Kathryn powtórzyła wezwanie, zaciskając rękę na mikrofonie.
- To nie ma sensu... - skwitował Max podchodząc do mnie, drapiąc się po karku – Gdzie chcesz iść? Nie mamy nawet pewności, że poza nami ktokolwiek jeszcze żyje.
Uparty sukinsyn, pomyślałem i zacisnąwszy dłonie w pięści, przymknąłem oczy oraz wziąłem głęboki oddech, by się uspokoić. Ile razy nie poruszałem tego tematu, zawsze zostawałem zbywany tym samym, podłym pytaniem: „Gdzie chcesz iść?” Prawda była taka, że nie wiedziałem dokąd moglibyśmy się udać. I właśnie ta niewiedza, bezsilność jaką odczuwałem, gdy o tym myślałem, doprowadzała mnie do szału. Jedyne z czego zdawałem sobie sprawę to to, że jeśli tu zostaniemy, prędzej czy później po nas przyjdą. I wtedy już nie będzie drugiej szansy, nie będzie gdzie uciekać. Właśnie zamierzałem wykrzyczeć mu to w twarz, kiedy przez fale zakłóceń, jakie odbierało radio, przedarł się ożywiony, kobiecy głos. Z początku ciężko było cokolwiek zrozumieć, jednak, kiedy Kathryn pokręciła trochę potencjometrem, usłyszeliśmy, wszyscy, wyraźnie:
„Tutaj farma, czy mnie słyszysz? Odbiór”.
Przez chwilę staliśmy sparaliżowani, nie wiedząc, co właściwie powinniśmy zrobić. Od tygodnia desperacko staraliśmy się znaleźć innych ocalałych, a kiedy przyszło co do czego, nie wierzyliśmy własnym uszom. Przebudzona z otępienia Kathryn, pchnęła do mnie mikrofon. Podniosłem go ze stolika i przyłożyłem do ust. Zawahałem się. Co właściwie miałem powiedzieć? Przedstawić się? Powiedzieć, gdzie jesteśmy? Prosić o pomoc? O wskazówki?
- Powiedz coś do cholery – szepnęła z naciskiem Kathryn, a jej dłoń zacisnęła się na moim ramieniu. Byłem tak zestresowany, że nie zauważyłem nawet, kiedy wstała.
„Tutaj farma, czy mnie słyszysz? Odbiór”.
Wziąłem głęboki oddech.
- Tutaj ocalali z Ghost Town, słyszymy was, odbiór. - powiedziałem szybko i spojrzałem na Maxa, który patrzył wielkimi oczyma na radio, jakby wierząc, że jest boskim instrumentem, dzięki któremu wszyscy dostąpimy zbawienia.
„Ile was jest?”
- Troje.
Dłuższa cisza.
„Posłuchajcie mnie. Jeśli jesteście z Ghost Town, to macie dużo szczęścia. Nasza farma jest nieopodal was, jakieś 20 mil na południe. Możecie spróbować przedrzeć się do nas międzystanową, ale ta prawie na pewno będzie zablokowana. Jest też boczna droga, dłuższa, jednakże bezpieczniejsza. Możecie się na nią dostać, jadąc...”
Zaszeleścił dźwięk rozkładanego papieru.
„jadąc... hmmm... w dół Ghost Town, na głównej ulicy musicie skręcić w French avenue, stamtąd prosta droga do wyjazdu z miasta. Gdy wyjedziecie, kierujcie się na Benettville. Mniej więcej w połowie...”
Niespodziewanie usłyszeliśmy trzask i zapadła cisza. Przyłożyłem, raz jeszcze, mikrofon do ust i zawołałem:
- Farma, farma, czy mnie słyszysz? Odbiór. - jedyną odpowiedzią jaką uzyskałem, był monotonny szum fal radiowych. Zrezygnowany, odłożyłem mikrofon na stół i usiadłem na krześle.
- Co robimy? - zapytała Kathryn, siadając naprzeciwko mnie. Podniosłem niechętnie wzrok, by spotkać zmęczone spojrzenie jej błękitnych oczu. Nieustanne wycie zarażonych za oknem, od kilku dni nie dawało jej zasnąć. Jakiś czas temu zaoferowałem jej zatyczki do uszu, które zabrałem z jednego ze sklepów. Odmówiła, tłumacząc, że jeśli wtargną do środka, nie będzie w stanie niczego usłyszeć. Kathryn była kolejny powodem, dla którego nie mogliśmy tutaj zostać.
Posłałem jej troskliwe spojrzenie, zaś ona odpowiedziała tym samym, smutnym uśmiechem, jakim obdarzała nas od kiedy ją znaleźliśmy. Dziwne... ani Max, ani Ja, nigdy nie zapytaliśmy jej, jak znalazła się w tej budce telefonicznej, w której schowała się, przed jednym z nich. Jeśli będę miał jeszcze okazję, z chęcią zadam jej to pytanie. Teraz jednak, trzeba było się zająć sprawami ważniejszymi. Obróciłem się w stronę Maxa:
- Jak stoimy z żywnością?
- Mamy kilka konserw i puszek fasoli – powiedział kładąc je na stole. Wziął głęboki oddech – Miałeś rację... Nie starczy na dłużej, niż kilka dni. W obecnej sytuacji, jedynym rozsądnym rozwiązaniem będzie ruszyć w stronę farmy.
Obaj spojrzeliśmy na Kath, która ze spuszczoną głową nerwowo skrobała blat stołu.
- Zróbmy to – powiedziała w końcu – Po prostu to zróbmy.
Chwilę potem, razem spoglądaliśmy na mapę miasta i okolic. Dziękowałem Bogu, że zamiast wydania trzech dolarów na piwo, zrobiłem raz w życiu coś pożytecznego i kupiłem tę cholerną mapę. Żałowałem tylko, że kupiłem tylko jedną. Chryste, gdybym wiedział, zastawiłbym dom, kupił karabiny, pistolety, strzelby i siedział na górze naboi, więc nie ma co myśleć, co by było, gdyby. Kathryn szybko odnalazła wspomniane przez radio drogi i przejechała palcem po obu trasach. Faktycznie, międzystanowa 35tka była najszybszym sposobem dostania się w pobliże Benettville, jednakże najniebezpieczniejszym. Drogą z French Avenue musielibyśmy nadłożyć trochę mil, ale po drodze nie było żadnych miasteczek i wsi. Jedynie mała stacja paliw Shell. Max wyprostował się.
- Powinniśmy zaryzykować międzystanową – powiedział.
- Nie – odparłem, podnosząc głowę z nad mapy – To zbyt ryzykowne.
- Nicholas ma rację – niespodziewanie poparła mnie Kathryn - – Prawdopodobnie wszyscy, którym udało się uciec, wybrali międzystanową. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że któreś z uciekających było ranne, a na pewno było, mogło dość do wypadku, który zablokował całą międzystanową. Prędzej czy później, możemy trafić na blokadę. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, Max, kto tam będzie na nas czekał i jak dużo ich będzie. Droga z French Avenue jest mało uczęszczana, przez co znacznie zmniejsza szansę na spotkanie kogoś, kto może nas zaatakować.
- Mimo wszystko, pozostaje problem transportu – powiedziałem, przełykając ślinę - Nie mamy szans, byśmy na piechotę przeszli dwadzieścia mil.
- I tu cię mam! - mechanik ożywił się i zaczął sprawdzać kieszenie. Chwilę później przeklął, uderzając się otwartą dłonią w czoło. Wyglądał tak, jakby miał zaraz poderżnąć sobie gardło maszynką do golenia – Kurwa, po prostu nie wierzę...
Wymieniliśmy z Kathryn spojrzenia, po czym ona zadała to, nurtujące nas, pytanie:
- Co się stało?
- Przed warsztatem zostawiłem hummera, którym tu przyjechałem. Zatankowałem go zaraz przy wjeździe do miasta – powiedział, po czym dodał zażenowanym głosem – myślałem, że wziąłem kluczyki ze sobą, ale musiałem je zostawić w stacyjce.
Podniosłem się z krzesła i ruszyłem w kierunku kuchni, by nalać sobie szklankę wody.
- Jak daleko jest stąd, do warsztatu? - zapytałem, podchodząc do baniaka i przechylając go ostrożnie. Zawsze gdy to robiłem, trzęsły mi się ręce. Bałem się, że szklanka zaraz się przewróci, a ja zmarnuję, tak cenną, zebraną przez nas deszczówkę. Sam pomysł zbierania deszczówki do misek podsunął mi pewien film, który kiedyś oglądałem. Jeśli to przeżyję i ktoś mi powie, że oglądanie horrorów na nic się nigdy, nikomu nie przydało, przysięgam, wyśmieję go.
- Dwie przecznice.
- To nie tak daleko – oceniła szybko Kath – ...jeśli potraficie szybko biegać.
Odwróciłem się w ich kierunku popijając wodę ze szklanki.
- Myślę, że powinniśmy spróbować.
- Zaraz! Przecież nawet nie wiemy, czy mój hummer nadal tam stoi!
Odłożyłem szklankę.
- A mamy jakiś inny wybór?
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez AT, łącznie zmieniany 5 razy.
"In his house at R'lyeh dead Cthulhu waits dreaming."
H.P. Lovecraft
Awatar użytkownika
AT
Posty: 744
Rejestracja: pt 31 sie, 2007
Lokalizacja: Blackbourn
Kontakt:

Post autor: AT »

Rozdział II: Oszukać przeznaczenie.



[...] nie ma tego, o czym mówisz: ani diabła, ani piekła. Dusza twa zemrze prędzej jeszcze niż twoje ciało, nie lękaj się zatem niczego.
Fryderyk Nietzsche — To rzekł Zaratustra (O nadczłowieku i ostatnim człowieku, 6.)



Padał deszcz. Zawsze lubiłem, gdy padało. Czułem się wtedy wolny. Kochałem to uczucie. Rozkładałem ręce i szedłem z głową radośnie uniesioną w górę, czując, jak ogromne krople deszczu rozpryskują się na mojej twarzy, po czym spływają w dół po moich policzkach, brodzie, szyi.
Dziwne...
Ta ulewa jest inna. Patrzę, jak przede mną ściana deszczu zmywa krew ze ścian budynków. Ogromne strugi wody ciągną za sobą podgniłe już, broszury wojskowe oraz ponadgryzane resztki ludzkich ciał. Słodkawy smród śmierci, tak dający się we znaki wcześniej, znika, wchłonięty przez wąskie studzienki kanalizacyjne. Ten oczyszczający deszcz mnie przeraża. Mam wrażenie, że zaraz oczyści tę ulicę, jakby nic się tu nie wydarzyło, to wszystko co widzieliśmy, czego doświadczyliśmy, było pomyłką, którą trzeba wymazać z kart historii.
Nagle potykam się, więc patrzę pod nogi.
Ludzka ręka.
Wymiotuję.
Ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu. To Kathryn, poznaję po żółtym płaszczu przeciwdeszczowym, który ubrała. Pyta mnie czy wszystko w porządku. Kiwam głową twierdząco i ruszamy w dalszą drogę. Jak najdalej od tego miejsca, jak najdalej od leżącej tam ręki.
Idziemy gęsiego, tak jest bezpieczniej. Max idzie pierwszy, trzymając w rękach ten wielki klucz francuski, którym niegdyś uratował mi życie. Za jego szerokimi plecami, z głową spuszczoną między wątłymi ramionami, idzie Kathryn, kurczowo ściskająca nogę od stołu nabijaną gwoździami. Ja idę ostatni, z żelaznym prętem w dłoniach. Pomijając plecak z prowiantem, tak właśnie wygląda nasz ekwipunek. Nie mamy nic lepszego i nic lepszego nie dostaniemy.
Póki co, nie spotkaliśmy na swej drodze żadnego z zarażonych. Chciałbym powiedzieć reszcie, że idzie nam dobrze, jednakże minęło dopiero piętnaście minut od kiedy opuściliśmy naszą kryjówkę. Wszystko mogło się jeszcze zdarzyć.
W oddali, zauważyłem rozbity o stojącą latarnię radiowóz. Im bliżej do niego podchodziliśmy, tym wyraźniej dostrzegałem herb naszego miasta, odbity na drzwiach pojazdu. Iustitia, pani sprawiedliwości dzierżąca w dłoniach wagę i miecz umazana była posoką. Zaraz pod nią, widniał zapaćkany smugami okrwawionych palców napis „Chronić i służyć”. Połączone razem nabierały teraz zupełnie nowego, groteskowego znaczenia.
Im dłużej na to patrzyłem, tym bardziej chciało mi się śmiać. W całym tym obrazie było coś tak ironicznego, że nie miałem pojęcia kiedy, naprawdę cicho, zachichotałem. Kath popatrzyła na mnie ostro spod kaptura. W tym całym deszczu wyglądała jak mała, smutna dziewczynka, z typowego, amerykańskiego filmu familijnego o dzieciach, którym w życiu nie wiedzie się najlepiej. Brakowało teraz tylko ciężarówki, która opryska ją błotem z kałuży.
- Co cię tak bawi?
- Nic.
Staraliśmy się rozmawiać ze sobą jak najmniej, by nie zdradzić nikomu naszej obecności. Tak naprawdę nie było to wcale trudne, gdyż dźwięki ulewy skutecznie nas zagłuszały, a my porozumiewaliśmy się jedynie półszeptem.
Max spojrzał na nas, jak nauczyciel na dwójkę niesfornych dzieciaków i ponaglił szarpnięciem głowy. Poszliśmy za nim, jednak kiedy mijaliśmy radiowóz, niespodziewanie spostrzegłem coś leżącego tuż przy tylnym kole samochodu. Wbrew własnej woli i zasadom jakie ustaliliśmy, zawróciłem i pochyliłem się.
Pistolet.
Nie zastanawiałem się długo. Chwyciłem go i zadarłem głowę do góry.
I wtedy oblał mnie zimny pot.
Stał tuż przede mną.
Dzielił nas tylko bagażnik.
Nie zdążę nawet powiedzieć...
Rzucił się.
… „kurwa”.
W panice zerwałem się do tyłu, jednakże poślizgnąłem się na mokrej jezdni. Wykładając się jak długi, uderzyłem głową o asfalt, aż pociemniało mi w oczach. Do tego upuściłem pręt.
Szlag.
Nie zdążyłem dojść do siebie, kiedy przygniótł mnie swoimi łapami. Odruchowo zasłoniłem się ramieniem. Poczułem, jak jego zęby zaciskają się tuż przy moim łokciu i szarpią rękaw skórzanej kurtki. Miałem farta. Trochę niżej i było by po mnie.
Uderzyłem go kilkakrotnie kolanem w bok, potem próbowałem go z siebie zrzucić, jednak bez żadnego efektu. Nagle puścił rękaw i błyskawicznie spróbował ugryźć mnie ponownie. Właśnie wtedy potężne uderzenie klucza francuskiego zmiotło go ze mnie i posłało wprost na radiowóz, powalając go. Leżąc, patrzyłem, jak Max kluczem chwyconym w obie ręce jednym ruchem miażdży mu czaszkę. Krew i fragmenty mózgu bryznęły na ulicę.
Szybko zebrałem się na równe nogi i podniosłem leżący niedaleko, upuszczony przeze mnie pistolet.
- Coś ty, kurwa, myślał?!
Max był wściekły i wydawało mi się, że nagle stał się jeszcze większy. Jeśli mógł. Ruszył w moją stronę.
- Gdzie ty masz głowę, do cholery?! Chcesz nas poza...
Głośny skrzek spowodował, że zamilkł. Z mroku bocznej uliczki, jakby znikąd, wybiegł kolejny z „nich” i ze stłumionym wrzaskiem rzucił się w stronę Maxa. Nie zwlekając, wycelowałem pistolet i pociągnąłem za spust. Głowa zarażonego szarpnęła się w tył, a on sam padł na kolana, po czym, runął na twarz. Z tyłu głowy zionęła dziura.
Staliśmy tak chwilę, jakby zauroczeni tym widokiem.
- Gdzieś ty się nauczył TAK strzelać?
- Przed chwilą.
Z oddali dobiegły nas niosące się z uliczki wrzaski.
Wyczuli nas.
Nie wiem, kto z naszej trójki rzucił się jako pierwszy w stronę warsztatu. Wiem tylko, że biegliśmy jak oszalali w kierunku warsztatu i hummera, nie oglądając się za siebie. Gdy uciekaliśmy, nieustannie towarzyszył mi strach, że usłyszę, jak wybiegają za nami na ulicę. Ich wrzaski, niosące się z oddali, były pełne furii i brzmiały tak dziko, że na samą myśl o spotkaniu z nimi, kołatało mi serce.
Wypadli z uliczki, gdy dobiegaliśmy do końca przecznicy. Nie próbowałem nawet ich liczyć, mijało się to z celem.
- Tutaj! - krzyknął Max i skręcił za jednym z budynków. Pobiegłem za nim i z rozpędu wpadłem prosto na maskę hummera. Skurwiel mógł mnie ostrzec, że samochód stoi tuż za rogiem. Podczas gdy ja zbierałem się z maski pojazdu, Max zdążył odpalić silnik.
Ponaglił mnie klaksonem.
Otworzyłem drzwi pasażera i już miałem wsiąść, kiedy usłyszałem pisk.
Kathryn.
Spojrzałem na drogę z której przybiegliśmy i zadrżałem. Niedaleko nas, Kathryn desperacko próbowała się podnieść na roztrzęsionych ze strachu rękach. Nie mogłem jej tak zostawić.
Mimo ponagleń Maxa, doskoczyłem do niej i chwytając za ramię, poderwałem ją z kolan.
Na moment nasze spojrzenia się spotkały.
Z jej oczu płynęły łzy.
Klakson.
- Nie żebym wam, kurwa, przeszkadzał! ALE ONI JUŻ TU SĄ!
Prawie jak na rozkaz, wepchnąłem Kathryn do środka i usiadłem z przodu, obok Maxa. Przez przednią szybę zobaczyłem tłum zarażonych, który w szaleńczym tempie leciał prosto na nas.
- Do tyłu! Do tyłu!
- Próbuję!
Max wrzucił wsteczny, wcisnął pedał gazu i zakręcił kierownicą w prawo. Hummer posłusznie wyjechał na środek ulicy, obracając się tyłem do zarażonych. Po szybkiej zmianie biegu, z piskiem opon wyrwaliśmy do przodu i popędziliśmy wzdłuż drogi, prosto na French Avenue. Kiedy widoczne w bocznym lusterku, oddalające się sylwetki znikły za rogiem, poczułem ulgę. Właśnie zdołałem uciec setce diabłów...
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez AT, łącznie zmieniany 7 razy.
"In his house at R'lyeh dead Cthulhu waits dreaming."
H.P. Lovecraft
Awatar użytkownika
AT
Posty: 744
Rejestracja: pt 31 sie, 2007
Lokalizacja: Blackbourn
Kontakt:

Post autor: AT »

Rozdział III: Ludzka natura

" Kto mówi o zwycięstwie? Przetrwanie jest wszystkim. "

Rainer Maria Rilke

Ogromna, metalowa tablica leżała niedbale porzucona na asfalcie. Podszedłem do niej ostrożnie i rozgarnąłem butem osiadły na niej piasek.
„Stacja paliw u Sandy'ego” przywitał mnie biały napis na zielonym tle. Niżej było napisane coś jeszcze. Od niechcenia strąciłem resztę pyłu.
„Czynne 24/7”
Nieźle Sandy, pomyślałem odwracając się w kierunku zniszczonej niemal doszczętnie stacji paliw. Z powybijanych, zabitych deskami okien wypełzała odpychająca ciemność, zaś niedomknięte drzwi na fotokomórkę, od wewnątrz zastawione licznymi półkami i rupieciami, nadawały się już tylko na złom. Przed drzwiami, w groteskowej, embrionalnej pozycji leżały rozkładające się zwłoki mężczyzny. Z powodu gorąca i duchoty, przyprawiający mnie o wymioty smród rozkładu, był nie do zniesienia. Zakryłem usta rękawem. Przez podziurawiony od kul dach, biło oślepiające słońce. Zastanawiałem się, czy tak właśnie Sandy wyobrażał sobie swój interes.
Najgorsza jednak, była ta głucha, niczym niezmącona cisza.
- Chryste, co za syf... Skrzepła krew lepi mi się do podeszwy – Max podszedł do mnie, zgrabnie omijając szkło i plamy krwi, niczym baletnica – Cholera...
- Nie marudź, to przez ciebie tu jesteśmy – Kathryn rzuciła mu złowrogie spojrzenie, które Max skomentował jedynie niedbałym wzruszeniem ramion i szybką zmianą tematu:
- Więc... masz jakiś plan, Nick?
Przełknąłem ślinę. Nigdy nie lubiłem, kiedy wszystko spoczywało na mnie. Nie nadawałem się na przywódcę, szczególnie, kiedy jedna mylna decyzja mogła kosztować czyjeś życie. Cholera, nie potrafiłbym nawet sprawnie przeprowadzić dzieci przez ulicę. Starałem się utrzymać tych dwoje przy życiu, kiedy wszyscy inni oszaleli – to jest już wystarczająco duża odpowiedzialność. Ktoś jednak musiał trzymać ich w ryzach, nie pozwolić byśmy padli ofiarą zbiorowej paniki. Tym kimś, zostałem ja.
- Gdy tu podjeżdżaliśmy zauważyłem coś, co wyglądało jak wejście dla personelu – wskazałem ręką róg budynku – Przy odrobinie szczęścia, ktoś o nim zapomniał i nie zabarykadował go zbyt dokładnie. Moglibyśmy wtedy wejść siłą do środka i poszukać tej pieprzonej opony. W sumie, to benzyna też mogłaby się przydać. Ktoś jednak musi zostać na zewnątrz, na wypadek gdyby okazało się, że nie jesteśmy sami.
- Myślisz, że tu są? - Max spiął się i rozejrzał dookoła. Patrzył głównie na otaczające stację pola uprawne. Najwidoczniej niepokoiły go tak samo jak mnie.
- Nie wiem, Max . W tych polach kukurydzy mógłby siedzieć nawet cholerny King Kong z tobą na ramionach, a i tak byśmy was nie zauważyli. Musimy uważać i przede wszystkim, nie dać się zaskoczyć. Kath, zostaniesz na czatach, a ja i Max...
- Nie.
Kathryn przerwała mi tak gwałtownie, że zabrakło mi słów. Spojrzałem na nią pytająco, ale ona tylko wstydliwie wbiła wzrok w asfalt.
- Ja... muszę wejść, tam, do środka - zaczęła powoli, jednak z każdą kolejną sekundą jej policzki nabierały rumieńców – Po prostu... To ten czas w miesiącu...
Słysząc to, miałem ochotę zapaść się pod ziemię.
- Nie musisz kończyć Kath, rozumiemy. Pójdziesz z Maxem, dobrze?
Kiwnęła głową i podeszła do Maxa, który już powoli kierował się do drzwi.
- Max! – zawołałem cicho.
- No?
- Miej ten klucz francuski w pogotowiu, dobrze?
- Na wypadek gdyby?
- Na wypadek gdyby jednak Sandy był w środku.
Kiedy oboje zniknęli za rogiem, ruszyłem w kierunku stojących nieopodal dystrybutorów, nasłuchując. Wydawałoby się, że stanie na czatach jest zadaniem prostym jak konstrukcja cepa. Gówno prawda. Wie o tym każdy, kto choć raz kradł z kolegami jabłka od sąsiada. Kiedy człowiek wyostrza zmysły by coś usłyszeć, nagle wszystko wydaje się być podejrzane. A każdy, nawet najdrobniejszy szmer przyprawia o szybsze bicie serca.
Nagły, mocny, metaliczny dźwięk postawił mnie na baczność. Już miałem biec do Maxa, kiedy uświadomiłem sobie, że to musiał być właśnie on, kiedy wyłamywał zamek drzwi. Odetchnąłem z ulgą i opierając się o dystrybutor wróciłem do nasłuchiwania. Ile bym dał teraz za papierosa...
Wtedy padł strzał.
Obróciłem się tak gwałtownie, że omal nie przewróciłem się o leżący obok mnie wąż nalewczy. Złapałem równowagę, odruchowo chwytając się dystrybutora i rzuciłem się w stronę wejścia dla personelu. Będąc tuż przy nim, zwolniłem i pochylony podszedłem bliżej.
Ze środka dobiegły mnie piski Kathryn.
Wyjrzałem zza ściany, jednakże mój nieprzyzwyczajony do ciemności wzrok nie potrafił przebić ściany mroku. Wyjąłem pistolet i sprawdziłem magazynek, miałem na oko jakieś dziesięć strzałów. Wziąłem głęboki oddech i wyciągając broń przed siebie, powoli i ostrożnie wszedłem do środka.
Wewnątrz, prócz wszechobecnych ciemności, panowała drażniąca uszy cisza. Uporczywie wwiercała się w uszy, powodując tępe dzwonienie w uszach. Po chwili mój wzrok zaadoptował się do tego otaczającego mroku na tyle, bym mógł dostrzec kształty przedmiotów, znajdujących się blisko mnie. Wszędzie było pełno różnorakiego syfu: puszek, plastikowych butelek, narzędzi i ulotek. Zakląłem ostro i zacisnąłem zęby, kiedy coś zachrzęściło pod moją nogą.
Paczka po chipsach.
Co za pieprzony burdel...
Postawiłem kolejny krok, modląc się by nie natrafić na coś, co zrobi jeszcze więcej hałasu. W oddali, na ścianie zamajaczył kształt drzwi. Przestąpiłem nad leżącą na podłodze puszką po piwie i ruszyłem w ich kierunku.
Kiedy w połowie drogi coś chwyciło mnie za nogę, z przerażenia zabrakło mi tchu. Pokonując paraliżujący strach, spojrzałem w dół. Na podłodze, twarzą do dołu leżał Max. Jedną ręką trzymał mnie za but, drugą chował pod brzuchem.
- Kurwa mać... – szepnąłem, klękając przy nim – Oberwałeś? Gdzie? W Brzuch? Pokaż.
Max odtrącił moją rękę.
- Nawet mnie nie wkurwiaj! - krzyknąłem - Połóż się na plecach! Muszę to obejrzeć.
- Nie ma... czasu... - wycharczał – Kath... Idź po... Kath...
- Nie mogę cię tak zostawić do jasnej cholery!
Chwycił mnie za koszule i przyciągnął do siebie.
- Idź... bo będzie... będzie... za późno.
Jak na komendę, Kathryn zaczęła wrzeszczeć.
To jakiś jeden, wielki koszmar. Ponury żart. Nie wierzę w to, powtarzam sobie usilnie w głowie. Próbuję się obudzić z nadzieją, że za chwilę znajdę się w samochodzie, przykryty skórzaną kurtką. To niemożliwe by jedna pośpiesznie podjęta decyzja, jedna nieprzemyślana chwila, mogła zaważyć na życiu kogoś z nas. Decyzja, której owocem jest kolejna, której będę żałował po wszystkie czasy. Podniosłem się z kolan i przycisnąłem rękojeść pistoletu do skroni. Uspokój się Nick, bez paniki. Jasne, bo przecież to takie cholernie proste.
- Wytrzymaj, wyciągnę cię stąd – powiedziałem, stając w drzwiach.
Nie uwierzył mi. Nic dziwnego... sam sobie nie wierzyłem.
Ruszyłem powoli przez drzwi, omiatając pomieszczenie lufą pistoletu.
Czysto.
Wrzaski Kathryn zamieniły się w łkanie.
Podszedłem do kolejnych drzwi. Głosy. Nie licząc Kathryn, były trzy.
- Zamknij ktoś tej suce jadaczkę!
- Przyjeb kurwie to się uciszy. Jeszcze brakuje, by te pierdolone świry ją usłyszały.
- Słyszysz mała? Albo się zamkniesz, albo cię zerżniemy. Po kolei.
Łkanie Kathryn ustało.
- Głupia pizda. Ściągaj spodnie.
Ze środka dobiegł mnie opętańczy śmiech.
Musiałem coś zrobić.
Teraz.
Z całych sił kopnąłem w drzwi, wpadając do środka.
Pierwszy z nich stał tuż przy drzwiach. Zaskoczony, próbował podnieść strzelbę i strzelić z barku.
Byłem szybszy.
Pociągnąłem za spust dwa razy. Mężczyzna zatoczył się, po czym runął na najbliższe stoisko z narzędziami.
Kątem oka dostrzegłem drugiego z nich, który wyrósł jak spod ziemi.
Spanikowany, wypaliłem z pistoletu na ślepo.
Chybiłem.
To niemożliwe, zdążyłem pomyśleć, zanim zdzielił mnie kolbą. Świat rozbłysł na moment czerwienią, by po chwili zgasnąć.


Pustka.
Ciemność, kusząca snem zakamarki duszy. Pogrążony w błogiej nieświadomości, czuję jak wyciąga swe chciwe macki i pieści mój otępiały umysł tylko po to, bym zgodził się pozostać w niej jak najdłużej. Kusiła. Tutaj nie liczyło się nic. Nic nie miało znaczenia, nie musiało go mieć.
Płynąc pośród hebanowego oceanu, moja świadomość, bujana przez leniwe fale uśpionych myśli, wreszcie może odpocząć. Odejść.
Uciec.
Tak, to jest to, czego pragnąłem. Ucieczka od koszmarów, które widzę zawsze kiedy zamknę oczy. Dlatego nie chcę wracać. Nie tym razem. Chcę zostać tutaj, kołysać się usypiająco w górę i w dół. W górę i w dół.
Góra i dół.
Choć nie dostrzegam niczego, czuję jak otchłań wokół mnie zawęża się i wydłuża, tworząc coś na kształt tunelu. Wyciągam przed siebie rękę, wiem co się zaraz stanie.
- Nie jestem gotowy! - krzyczę w mrok.
„Nigdy nie jesteś”.
Chichot.

Przebudzeniu towarzyszą przeszywające mnie do szpiku kości dreszcze. Powoli i ostrożnie otwieram jedno oko. Ogromny karaluch o rudawym chitynowym pancerzu popatrzył na mnie badawczo, po czym zniknął w pustej puszce po Pepsi. Biorę głęboki oddech, tylko po to, by zaraz niemalże wypluć własne płuca. Drobiny kurzu wzbijają się w górę, a ja, krztusząc się, próbuję się podnieść.
Dostrzegam nieruchomą, ludzką sylwetkę skuloną pod ścianą. Zastanawiam się przez chwilę kto to, po czym zaczynam raczkować w jej kierunku. Z każdym przebytym metrem, czuję jak coraz żywsze uderzenia mego serca wypełniają moje uszy. Wciągam powietrze jeszcze szybciej, gwałtowniej, niczym szaleniec, który nie może powstrzymać ekscytacji. Ręce zaczynają drętwieć, więc zacząłem podpierać się łokciami.
Jestem już w połowie drogi.
Wiem, że to Kathryn, wiem o tym. To musi być ona. Poznaję po żółtym płaszczu przeciwdeszczowym. Przyspieszam. Po kilku chwilach jestem przy niej i padam na plecy, czując jak moje skronie rozdziera pulsujący ból. Zamykam oczy i biorę kilka głębszych oddechów, po których znów wybucham duszącym kaszlem.
- Kath... - wychrypiałem.
Cisza.
Wpatrywała się w posadzkę.
- Kath...
Poruszenie.
- Nick?
- Wszystko w porządku? - spytałem, czując jak mój żołądek wykręca się na wszystkie strony, trwając w oczekiwaniu na jej odpowiedź.
- Tak...
Cichy szept.
- Czy oni, oni...
- Nie...
Wypuściłem powietrze z płuc. Słysząc to uniosła głowę i spojrzała na mnie nieśmiało. Choć przez zabite deskami okno docierało tu niewiele promyków słońca, mogłem dostrzec, że jej delikatna twarz pokryta była krwawymi sińcami, które wraz z wszechobecną opuchlizną zmieniły ją w karykaturę piękna.
Na ten widok ogarnęła mnie wściekłość przemieszana ze wstydem. Skrzywdzili ją, tylko dlatego, że byłem krótkowzroczny. Chryste, przez moją głupotę Max leży martwy w kałuży krwi czarnej niczym smoła. Mogłem przewidzieć, że nie jesteśmy sami. Cały czas na naszej drodze zakładałem, że jesteśmy jedynymi ocalałymi. Że mamy jednego wroga w postaci tysięcy opętanych kreatur, będących cieniem naszego jestestwa. Ślepo wierzyłem, że jeśli spotkamy kogoś, kto zachował zmysły na tych pustkowiach szaleństwa, dojdzie do pięknego zjednoczenia:
„Hej, wy jesteście normalni?” zapytalibyśmy.
„Tak, jesteśmy”.
„Może pojedziemy razem?”
„Ojej, to niesamowite, uprzejmie dziękujemy, dobry panie”
Tak, tak właśnie myślałem, że będzie. Jak w bajce. Ale w bajkach nie opowiada się dzieciom o nieznajomych, którzy mordują przyjaciół i gwałcą dziewczęta. Tam są wiedźmy i inne... straszydła.
Gdybym miał trochę oleju w głowie poszedłbym tam sam, zamiast Maxa. Moglibyśmy temu zapobiec.
Albo teraz leżałbym na brudnej podłodze, pływając we własnej posoce.
Podniosłem się powoli na nogi, po czym rozejrzałem się wokoło. Dopiero teraz do mnie dotarło, że jesteśmy w toalecie. Na wprost nas widniały drzwi. Nawet nie próbowałem ich otwierać, wiedziałem, że są zamknięte. Musimy się jakoś stąd wydostać. Musi istnieć inne wyjście. Spojrzałem raz jeszcze na Kathryn, która nadal siedziała skulona w kącie. Kołysała się rytmicznie, to w przód, to w tył. Chyba nadal była w szoku..
Sukinsyny, zabije ich obu.
- Nick... - zapytała, kiedy starałem się oszacować trwałość desek, którymi było zabite okno.
- Tak?
- Czy Max... Czy on...
- Nie żyje.
Zapadła grobowa cisza. Spróbowałem szarpnąć za jedną ze sztachet, ale za cholerę nie chciała drgnąć. Jedyne czego tym dokonałem, to nawbijałem sobie drzazg między palcami. Syknąłem z bólu i czując rosnącą wewnątrz irytację, chwyciłem leżącą pod nogami puszkę po pepsi i rzuciłem nią kierunku drzwi.
To nie było mądre posunięcie. Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy za nimi rozległ się odgłos ciężkich kroków.
Zacząłem rozglądać się dookoła w panice. Nie było drogi ucieczki, nie było nawet mowy o odejściu stąd bez konfrontacji. To się musiało kiedyś stać. I dzieje się właśnie teraz.
W drzwiach zatrzeszczał zamek i w ciągu sekundy stanął w nich wysoki, barczysty mężczyzna.
Stanąłem między drzwiami, a Kathryn.
Tym razem prędzej zdechnę, niż pozwolę im ją tknąć.
Mężczyzna, powoli wszedł do środka z przewieszoną przez ramię strzelbą. W prawej ręce trzymał kij bejsbolowy. Spojrzał na mnie.
- Zabiłeś Lyncha, skurwysynu – ruszył w moim kierunku.
Zrobiłem kilka kroków w tył, kiedy rzucił się na mnie i zdzielił kijem po brzuchu. Ból rozlał się po całym ciele, uniemożliwiając złapanie oddechu. Trzymając się pod żebra, padłem na kolana i zgiąłem się w pół. Kij błysnął mi przed twarzą. Pojaśniało. Leżąc plecami na posadzce i otępiony bólem, zdążyłem jedynie zwinąć się w kłębek, zanim spadł kolejny cios. I kolejny. Ból z każdą chwilą stawał się coraz bardziej nie do wytrzymania, następne uderzenia kija trafiały kolejno, w nerki, bym się wyprostował, potem w brzuch bym zwinął się ponownie.
- Popatrz Marlowe, chłopak zwija się jak scyzoryk.
Byłem tak zajęty zasłanianiem się przed ciosami, że nie dostrzegłem, kiedy dotarł drugi z nich.
- Jak scyzoryk – zaśmiał się ten drugi – dobre.
Ogromny wojskowy but przyszpilił mnie do podłogi tak, bym leżał na plecach. Patrzyłem, jak mężczyzna pochyla się nade mną i spluwa mi w twarz. Chciałem zetrzeć ociekającą flegmą ślinę, ale bałem się, że kiedy spróbuję, trzaśnie mnie kijem miażdżąc rękę. Zamiast tego, wpatrywałem się w nich, szeroko otwartymi oczyma.
- Hyde, on się boi, czaisz? Kurwa, on się boi! - powiedział ten, zwany Marlowem, zza pleców wielkoluda – Trza było spierdalać póki można! Upierdolmy mu nogi, Hyde, tak dla przestrogi! Zobaczymy jak daleko wtedy ucieknie!
- To nie jest wcale głupie. Idź po siekierę.
Zadrżałem, kiedy tamten drugi wystrzelił z pomieszczenia niczym z procy. Wtedy, Hyde pochylił się nade mną i gwałtownie chwycił za skrawek koszuli, przyciągając mnie do swej twarzy. Była pełna dziur po ospie.
- Zarżnę cię jak prosiaka, sukinsynu. Ciebie, i tę twoją kurwę.
Próbowałem się szarpnąć na znak protestu, jednak jedyne co zrobiłem to tylko wierzgnąłem nogami. Nie mogłem się ruszyć. Spuściłem głowę i zamknąłem oczy na znak rezygnacji.
Wtedy właśnie rozległ się wrzask pełen okropnego bólu.
Hyde sprężył się i niemal natychmiast odskoczył ode mnie. Wystraszony potknął się i runął na umywalkę roztrzaskując ją w drobny mak. Zdezorientowany przekręciłem głowę i sam krzyknąłem z przerażenia. W drzwiach łazienki, Marlow, właśnie osuwał się na podłogę próbując zatamować, tryskającą na wszystkie strony krwią, tętnicę szyjną. Tuż nad nim stał, ubrany w ociekający zakrzepłą posoką skafander, mężczyzna. Dolna część jego wargi została kompletnie oderwana, odsłaniając okrwawione mięśnie żuchwy. Pożółkłe gałki oczne rozejrzały się gwałtownie i utkwiły tam, gdzie rumor był najgłośniejszy. Syknął przeraźliwie i rzucił się w kierunku Hyde'a.
- NIE, ODEJDŹ, JASNA CHOLERA, NIEEEE! - wrzask, który wypełnił wykafelkowane ściany łazienki obudził mnie z odrętwienia. Nie wiem jak to zrobiłem, ale w jednej chwili zerwałem się na równe nogi, chwyciłem Kathryn za rękę i szarpnięciem podniosłem do pionu.
- Uciekaj! - krzyknąłem, po czym pchnąłem ją ku drzwiom i wypadając na zewnątrz, z całych sił zatrzasnąłem za sobą drzwi. Chwyciłem pierwszą rzecz jaką miałem pod ręką, metalowe krzesło, i zastawiłem nim drzwi. Ruszyłem w kierunku stojącej nieopodal Kathryn, kiedy potrąciłem butem coś ciężkiego. Rewolwer przejechał po posadzce tuż pod jej nogami. Podniosła go błyskawicznie. Na stoliku obok, leżała jeszcze strzelba, paczka śrutu i mój pistolet. Zgarnąłem to wszystko bez wahania.
- Do wyjścia, już! - powiedziałem biorąc Kathryn pod rękę. Ten gest chyba przejdzie do tradycji.
Szarpnęła się tuż przy wyjściu.
- Opona, kurwa, opona!
- Idź, do samochodu i zamknij wszystkie drzwi, ja po nią pójdę.
Wybiegła. Obróciłem się i znów wpadłem do głównego pomieszczenia gwałtownie rozglądając się za wiszącymi na stoisku oponami.
Opona, opona, opona.
Jest!
Wpadłem między stoisko z oponami i chwyciłem pierwszą z nich. 130/80 – motocykl, nie to.
318/80 R17 to, to!
Chwyciłem ją i podtoczyłem do wyjścia. W tym momencie krzesło podstawione pod klamką łazienki wystrzeliło i drzwi trzasnęły o ścianę, a z nich wybiegł nasz „wybawca”.
Ściągnąłem za pasek strzelbę z ramienia i pociągnąłem za spust. Odrzut szarpnął mną w tył tak mocno, że omal nie straciłem równowagi. Zarażony runął na plecy. Nie zwlekając, przeładowałem i podbiegłem do niego, mierząc prowizorycznie w głowę. Ponownie wypaliłem. Jego głowa pękła roztrzaskując się niczym miażdżony arbuz.
Plakietka z nazwiskiem „Sandy O'Donell – Kierownik” skąpana była we krwi.
Ponownie zarzuciwszy strzelbę na bark, wyjąłem pistolet i pchając przed sobą oponę, rzuciłem się do wyjścia. Będąc już na wylocie zatrzymałem się i obróciłem by spojrzeć w kierunku leżących pod ścianą zwłok Maxa. Nie mogłem go tak zostawić.
- Przepraszam, stary... – powiedziałem i celując z pistoletu w głowę oddałem strzał. Ciało Maxa szarpnęło się pod wpływem impetu kuli i zamarło na wieki. Chociaż tyle mogłem dla niego zrobić.
Puściłem oponę w dół zbocza i sam ruszyłem biegiem do samochodu nie odwracając się za siebie. Kathryn siedziała wewnątrz kurczowo ściskając rękojeść podniesionego wcześniej rewolweru.
Gdy dobiegłem, podała mi przez okno podnośnik.
Szlag by to trafił, mamy mało czasu.
- W życiu nie zdążę wymienić tego koła! - powiedziałem patrząc na ilość śrub, które musiałbym odkręcić.
- Przestań marudzić i bierz się do roboty, do jasnej cholery! - Kathryn zeskoczyła z Hummera i zablokowała podnośnik. Wyjęła z tylnego siedzenia skrzynkę z narzędziami, a ja zająłem się kołem. Gdy dokręcałem ostatnie śruby, z wnętrza stacji paliw dobiegły mnie opętańcze jęki.
- Jezu, Nick, szybciej, błagam cię, szybciej!
- Nie popędzaj mnie, do cholery! - syknąłem przez zęby – nie pomagasz mi tym.
Zaciągałem ostatnią śrubę, kiedy Kath wypaliła z rewolweru. Coś upadło. Spojrzałem przez ramię.
To, co kiedyś było Marlowe'em podnosiło się właśnie z ziemi. Kolejny strzał trafił zainfekowanego w bark i po raz kolejny powalił.
- W głowę, strzelaj w głowę! - wrzasnąłem.
Usłuchała. Kula utkwiła w głowie Marlowe'a, który bezwładnie osunął się na jezdnię.
Klepnąłem ją w ramię i wsiedliśmy do samochodu.
Przekręciłem za kluczyk w stacyjce i ruszyliśmy drogą tak szybko, jak to tylko było możliwe. Próbowałem nie zwracać uwagi na mrugającą kontrolkę rezerwy paliwa. Wolałem, by mój umysł był zupełnie pochłonięty chęcią ucieczki i nie dbałem zupełnie o konsekwencje tej decyzji.
Dopiero kiedy ujechaliśmy jakieś 15 kilometrów i zatrzymaliśmy się na środku skrzyżowania, puściły mi nerwy. Miałem tego wszystkiego serdecznie dość. Rozzłościła mnie śmierć Max'a, a poczucie tego, że zginął na marne, bo zapomniałem o kanistrze z benzyną dopięła swego. Wysiadłem z samochodu i otwierając pudełko z narzędziami wyrwałem z niego największy możliwy klucz. Uderzyłem nim kilkakrotnie w maskę hummera i czując rosnącą we mnie furię, zacząłem rozbijać światła drogowe.
Kathryn wyskoczyła jak poparzona z samochodu i chwyciła mnie za rękę gdy przymierzałem się do rozbicia kierunkowskazu.
- Uspokój się do cholery! - krzyknęła – Weź się w garść!
Patrzyła na mnie tymi swoimi ogromnymi, niebieskimi oczyma, przerażona. Przełknęła ślinę, kiedy opuściłem klucz.
- Ostatnie czego tu potrzebujemy...
Z południowej szosy dobiegł nas dźwięk silnika. Ktoś nadjeżdżał. Nie mając czasu na ucieczkę , ani na ukrycie się, podjąłem decyzję. Otworzyłem drzwi Hummera i wyjąłem z niego strzelbę. Zarzuciłem ją na ramię.
Kath patrzyła na mnie przerażona.
- Nick, musimy im zaufać...
- Skończyłem z zaufaniem – odparłem, przeładowując.
"In his house at R'lyeh dead Cthulhu waits dreaming."
H.P. Lovecraft
Zablokowany

Wróć do „Opowiadania”