HUNK's Lost Report

Zablokowany
Deus Ex
Zarząd
Posty: 3132
Rejestracja: sob 17 lis, 2007

HUNK's Lost Report

Post autor: Deus Ex »

HUNK’s Lost Report


22 września 1998, podziemia komisariatu policji w Raccoon City

- Kapitanie, jesteśmy tuż przy laboratorium.
- Wchodzimy – Birkin nie będzie chciał oddać nam wirusa z własnej woli. Jak będzie trzeba, strzelaj – musimy zdobyć te próbki.
- Tak jest, kapitanie.
Weszliśmy do laboratorium, dr Birkin nie wyglądał na zaskoczonego.
- Doktorze, musi nam pan oddać próbki wirusa G. Należą do Umbrelli – powiedziałem.
- Widzę, że w końcu przyszliście ale nie oddam wam czegoś nad czym pracowałem cale życie - odpowiedział Birkin i wyjął pistolet. Chciał bronić siebie i wirusa.
Wycofał się i przypadkiem zrzucił coś ze stołu – mój nerwowy kolega z oddziału otworzył ogień i puścił serię w kierunku Birkina.
- Przerwać ogień, możesz uszkodzić walizkę z próbkami – rozkazałem.
Birkin osunął się na ziemię. Podbiegłem i zabrałem mu walizkę. Krwawił bardzo ale wciąż żył – chciałem go dobić, jednak uznałem, że sam niebawem umrze – amunicja mogła się nam jeszcze przydać.
- Przynajmniej łatwo poszło. Kapitanie, wykonaliśmy kolejną misję – powiedział Nick.
- Nie byłbym taki pewien. Wycofujemy się.
Nie podzielałem jego entuzjazmu. Dlaczego Umbrelli aż tak bardzo zależało na zdobyciu tego wirusa? Nick nadał komunikat do pozostałych i podał współrzędne miejsca spotkania. Ruszyliśmy do celu. Kanały pod posterunkiem były długie, było w nich pełno szczurów.
W pewnym momencie usłyszeliśmy przeraźliwy ryk.
- Co to było?
- Nie wiem, musimy to sprawdzić.
Ruszyliśmy biegiem w miejsce skąd dochodził dźwięk. Z daleka zauważyłem jak jeden z naszej jednostki strzelał przed siebie. Po chwili zobaczyłem do czego strzelał. Ogromna kreatura zbliżała się do moich ludzi – widziałem jak wbija w ciało jednego z nich swoją wielką szponiastą łapę i rzuca jak szmacianą lalką. To coś zaczęło podążać w naszą stronę. Nick otworzył ogień – jednak pociski naszych MP-5 nie robiły na potworze wrażenia. Nie zdążył już przeładować – potwór na moich oczach wypruł z niego flaki. Potem spojrzał w moją stronę – nigdy nie zapomnę widoku tych przekrwionych oczu. Wymierzył mi potężny cios, przeleciałem kilka metrów i straciłem przytomność…

[center]***[/center]

Dzieciństwo i młodość James’a Cooper’a (HUNK)

Urodziłem się w biednej dzielnicy Brooklyn’u, jako jeden z dwójki dzieci nałogowego alkoholika i urzędniczki. Właściwie wychowywała mnie siostra, Sara. Byliśmy biedną rodziną i licząc na poprawę naszego bytu, Sara zaczęła zarabiać na ulicy. Początkowo nie wiedziałem co robi moja siostra znikając na całe wieczory. Im byłem starszy, tym bardziej zdawałem sobie sprawę co znaczy wypowiadane pogardliwie pod adresem mojej siostry słowo „kurewka”…
Nie miałem szczęśliwego dzieciństwa. Ojciec często lał mnie i matkę – najczęściej wtedy, gdy stawała w mojej obronie.
Ostatni raz uderzył gdy miałem 15 lat, za to że nie ukłoniłem się jakiemuś żulowi, którego on nazywał swoim kolegą.
- Już ja cię nauczę kultury, ty niewdzięczny gnojku – wykrzykiwał ojciec, biorąc do ręki kabel, wściekły podszedł do mnie i wziął zamach.
- Nigdy więcej… - wycedziłem przez zęby, złapałem rękę ojca nim zdążył mnie uderzyć. Pierwszy raz widziałem w jego oczach taki strach. Puściłem jego rękę i odszedłem bez słowa.

Wiele czasu spędzałem u państwa Harald’ów, naszych czarnoskórych sąsiadów. Mieli 5 synów, wszyscy trochę ode mnie starsi lub w moim wieku. Trzymaliśmy się razem. Prowadziliśmy życie typowych dzieciaków wychowanych przez ulice.
Po raz pierwszy miałem tam do czynienia z bronią – czułem dziwne podniecenie, gdy trzymałem w ręku ten kawał żelastwa…

Państwo Harald’owie byli porządnymi ludźmi – prowadzili niewielki sklep, połączony z domem, w którym mieszkali. W tej dzielnicy panowały młodociane gangi, takie jak nasz – pamiętam jak raz, gdy braci nie było w domu, napadli w sklepie na panią Betty, poturbowali ją i zabrali z kasy dzienny utarg. Od tego czasu staraliśmy się aby ktoś pilnował sklepu przed złodziejami. Raz ukryliśmy się z tyłu sklepu i stłukliśmy gnojków tak, ze więcej już się w sklepie nie pokazali.

W domu już wtedy miałem niewiele do szukania. Matce odbiło po tym, jak poroniła w siódmym miesiącu.
Ojciec pił codziennie, aż w końcu pewnego dnia zabiła go cysterna gdy pijany wytoczył się z baru. Matce od tego już całkiem odbiło i kompletnie straciła zainteresowanie mną i swoją córką. Zmarła pół roku później. Przygarnęła mnie siostra – złapała sobie jakiegoś bogatego faceta, namówiła go abym mógł z nimi zamieszkać.

Zacząłem chodzić do nowej szkoły, w niewielkiej miejscowości gdzie wszyscy się znali. Nie podobało mi się tutaj – od zawsze z trudem przychodziło mi nawiązywanie znajomości. Mieli mnie w klasie za odludka i dziwaka, wszystkich jednakowo miałem gdzieś. Siostrze było przykro, gdy odbywała niemiłe rozmowy z nauczycielami na mój temat. Nie byłem zbyt pilnym uczniem – gdy po raz któryś z kolei nie miałem odrobionych lekcji, zostałem wezwany na rozmowę do dyrektora Graves’a. Taki śmieszny łysawy typek, w dodatku kulał i uczniowie się z niego nabijali. Zaczął się drzeć, że jeśli się nie poprawię w nauce mogę stąd wylecieć, bo jego cierpliwość się kończy.
- Skoro twoja siostra ma czas na kurwienie się to może przypilnowała by cię czasem nad pracą domową – zapytał z szyderczym uśmieszkiem mój nauczyciel.
Nie wytrzymałem i bez słowa uderzyłem go w twarz, z taką siłą, że upadł i zalał się krwią. Jak się później okazało wybiłem mu trzy zęby.
- Ty gnojku, załatwię cię, już nie jesteś uczniem naszej szkoły – powiedział Grave, podnosząc się z trudem.
Przyjechała wezwana policja, z komisariatu zabrała mnie siostra. Byłem zadowolony, bo zrobiłem to broniąc jej honoru. Było mi jednak trochę przykro, wiedząc, że ma przeze mnie nieprzyjemności. Odbył się proces ale dostałem łagodną karę – musiałem przez kilka tygodni zamiatać ulice.
Facetowi Sary nie podobało się jednak nie podobało się, że z nimi mieszkam. Jeszcze tego samego dnia słyszałem, jak kłócił się z Sarą:
- Jeśli nie uspokoisz swojego braciszka to wylecisz z nim kurwo na ulicę, tam gdzie twoje miejsce.
Słyszałem to i sprałem gościa tak, że tego samego dnia wylądowałem na komisariacie. Tym razem dostałem trzy miesiące aresztu.
Po wyjściu z więzienia nie miałem dokąd iść. Byłem już wtedy pełnoletni i zamarzyłem aby iść do wojska, zacząłem się też zastanawiać nad wstąpieniem do Legii Cudzoziemska. Poprosiłem siostrę o kasę na bilet do Europy, gdyż jedyne miejsca rekrutacji były we Francji. Powiedziałem, że dzięki temu pozbędzie się kłopotów ze mną a dla mnie samego była to jakaś szansa na znalezienie sensu życia. Już nigdy potem się nie spotkaliśmy.
Tydzień później byłem już w Paryżu.
Nie było problemu z werbunkiem – pozytywnie przeszedłem całe postępowanie i po paru tygodniach zostałem wysłany do regimentu szkoleniowego.
Kontrakt był zaplanowany na pięć lat. To miało być pięć lat szkoły życia, o jakiej nie śniło się zwykłym ludziom. Wyobrażałem sobie wielogodzinne marsze w piekielnym słońcu Afryki i padających kolegów z oddziału, i siebie, który nie narzekając na nic idzie dzielnie dalej. Wiele się tutaj nauczyłem – przede wszystkim udoskonaliłem walkę wręcz oraz posługiwanie się różnymi rodzajami broni. Wyróżniałem się zarówno w strzelaniu jak i sprawnością fizyczną. Postrzegano mnie jako inteligentnego, opanowanego, potrafiącego zachować zimną krew rekruta.

Po kilku miesiącach szkolenia nastał dzień, który zaważył na moim dalszym życiu.

Lato 91’, garnizon werbunkowy Legii Cudzoziemskiej, Fort de Nogent

Dowódca garnizonu wezwał mnie do siebie i zapytał czy jestem zainteresowany przedterminowym zakończeniem kontraktu. Utrzymywał, że mają bardzo dużo ochotników a ja miałem w przeszłości problemy z prawem i mogą być problemu z kontynuowaniem służby. Jak się później okazało zostaliśmy z jednostki po prostu wykupieni.
Wraz ze mną garnizon opuściło kilku innych żołnierzy – jak pokaże czas tylko ja dostałem się do jednostki docelowej, jaką było USS…

Zostaliśmy przetransportowani samolotem na jakąś wyspę. Po wylądowaniu naszym oczom ukazał się spory budynek – w środku okazało się, że jesteśmy w jakimś kompleksie wojskowym. Zaprowadzono nas do dużej sali. Siedzieliśmy na świetlicy – po chwili wszedł jakiś oficer i włączył telewizor. Powiedział:
- Oglądajcie.
Nadawali komunikat o katastrofie śmigłowca wiozącego kilku legionistów do innego garnizonu. Pokazali nawet wrak śmigłowca.
- Od dzisiaj zapominacie o swoim dotychczasowym życiu – oficer wyłączył telewizor - Wiemy o was bardzo dużo – jesteście szumowinami, które mogą się na coś jeszcze przydać a nawet zarobić. W tym ośrodku przejdziecie roczne szkolenie, po czym zostaniecie wcieleni do nowo powstającej jednostki. Jest to organizacja zwalczająca terroryzm, a także chroni najważniejsze osoby w korporacji Umbrella oraz stoi na straży jej mienia.

Rozpoczęło się szkolenie. Byłem zdyscyplinowanym i posłusznym rekrutem. Przełożeni cenili mnie za te cechy, które nabyłem podczas kilkumiesięcznego treningu w Legii. Awansowałem i zostałem kimś na kształt dowódcy plutonu – chłopaki musieli mnie słuchać. W całej jednostce było kilku takich jak ja.

Bezpośrednim nadzorcą szkolenia był sierżant Hughes. Strasznie narwany koleś. Wyżywał się na rekrutach jak mógł. Lubił wpadać z „insepkcjami” jak radzą sobie podwładni na treningi, strzelnicę a nawet stołówkę.
Raz przyszedł na trening walki wręcz, założył sobie na ręce ochraniacze i kazał jednemu chłopakowi uderzać w nie z całej siły.
- Bijesz jak ciota!
Hughes, zwrócił się do mnie:
- Cooper, pokaż tym panienkom jak bije prawdziwy facet. Wyobraź sobie że chcesz mnie zabić.
Przyłożyłem mu pierwszym razem tak mocno, że gość się zachwiał. Biłem dalej, a on się cofał, aż w końcu upadł. Klęknąłem przy nim, zacisnąłem mu rękę na szyi - chłopaki patrzyli jak oniemiali – w oczach sierżanta zauważyłem coś co widziałem pewnego dnia u swojego ojca… Sierżant wydusił tylko „wystarczy, Cooper”. Puściłem go. Zakasłał i podniósł się:
- No, Cooper, nieźle. A teraz wracać do treningu z instruktorem.
Sierżant odszedł.

Jesień 92’ (Baza Treningowa na Rockfort)

Szkolenie ukończyłem z bardzo dobrymi wynikami i zostałem awansowany do stopnia sierżanta.
Podczas jednej z wizyt u dowódcy (nawet nie znałem jego nazwiska) na korytarzu zauważyłem jak jego gabinet opuszcza dziwny facet. Wysoki blondyn w ciemnych okularach. Szliśmy korytarzem w przeciwnych kierunkach – uderzył we mnie z impetem ale nawet się nie odwrócił. Krzyknąłem za nim:
- Ej, uważaj koleś.
Przystanął, odwrócił się w moją stronę, poprawił okulary i poszedł w swoją stronę.
Podczas wizyty u dowódcy, dowiedziałem się, ze jestem wśród najlepszych żołnierzy jednostki i mam pomóc w utworzeniu elitarnego oddziału komandosów, którzy przejdą 3-letnie szkolenie i będą brali udział w misjach priorytetowych dla naszego mocodawcy, czyli Umbrelli. Na koniec dodał:
- I jeszcze jedno – od dziś nie jesteś James’em Cooper’em. Na wyspie wszyscy macie posługiwać się wyłącznie pseudonimami.
Zostałem HUNKiem…

Opuściłem szeregi UBCS i od tej pory wszystko uległo zmianie. Swoich kolegów z UBCS już więcej nie widziałem – ciekawe czy im, podobnie jako kolegom z Legii również przekazano informacje, że zginąłem.

Przełom 93’/94’

Szkolenie odbyło się w ośrodku Umbrelli na wyspie należącej do jej wpływowego działacza korporacji, Alexandra Ashforda. Tutaj panowały inne zasady – wszyscy musieliśmy chodzić w kominiarkach po korytarzach budynku. Pracowali tutaj także cywile, naukowcy, ale nie widywaliśmy ich prawie wcale. Nikt nie używał imion, jedynie pseudonimów. Swoje twarze znaliśmy tylko my, w obrębie jednostki oraz kilku oficerów.

Luty 94’

Zostałem dowódcą dużej jednostki USS – Alpha Team. Nie byliśmy formacją armii USA, mimo to używaliśmy stopni wojskowych – zostałem awansowany na stopień kapitana.

Lata 1995-1998

Wysyłano nas co parę miesięcy na misje. Misje, o których zawsze mówiło się, że są priorytetami. Początkowo było to eskortowanie jakichś przesyłek, osób – z czasem przyszły misje zabicia jakiejś „niewygodnej” dla korporacji osoby. Misje wykonywaliśmy zawsze ściśle według planu. Wpajałem swoim ludziom, że cel misji jest ważniejszy niż ich życie.
Pozwalało mi to ukończyć misję z powodzeniem – bez względu na to, czy zginęli jacyś żołnierze – o tym, że dana misja była udana decydowało tylko wypełnienie celu.
O nic wtedy nie pytałem – Umbrella wypłacała nam takie premie, ze nie jeden zamknąłby gębę.
Inna podjednostka USS, oddział Delta, której dowódcą był inny oficer została pewnego dnia wysłana z polecenie jednego z naukowców z Umbrelli z misją eskortowania jakiegoś pociągu. Powiedziano nam, że wszyscy zginęli w wyniku katastrofy kolejowej. Nie wiedziałem wtedy, że winę za ich śmierć w dużym stopniu ponosiła sama korporacji…

Z czasem i na moich misjach ginęli ludzie, były one coraz bardziej niebezpieczne. Aż w końcu z jednej z nich wróciłem tylko ja…
Skład jednostki się zmieniał, przychodzili nowi komandosi. Ale ja nie bałem się śmierci, bo to ja byłem Śmiercią…

Wiosna 1995

Do jednostki trafiła kobieta. Anne. Była trakcyjną osobą – ale mnie interesowało tylko to, że była świetnym żołnierzem. Wytrzymywała próby sprawnościowe, w trakcie których łamali się najwięksi twardziele. Zdyscyplinowana, nie mówiła za dużo – mnie to odpowiadało, gdyż wykluczało niesubordynację. Te kilka miesięcy, jakie spędziła w bazie utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest doskonałym materiałem na żołnierza.
Mieliśmy ze sobą dość ograniczony kontakt – wykonywała moje rozkazy z taką zawziętością, że zdałem sobie sprawę, iż mnie lubi i chce wzbudzić moje zainteresowanie. Z tego powodu dokuczałem jej od czasu do czasu, każąc wykonywać szereg wyczerpujących ćwiczeń. Miałem nadzieję, że to ją zniechęci do mnie – nic z tych rzeczy, wykończona, ale zadowolona z siebie meldowała wykonanie, nie rzadko wręcz absurdalnych rozkazów.
Pewnego wieczora stało się coś czego nigdy nie zapomnę. Anne niespodziewanie weszła do mojej kwatery i pocałowała mnie. Złapałem ją mocno za rękę i powiedziałem, żeby więcej tego nie robiła. Kazałem jej wyjść.
Nie mogłem usnąć – złapałem się na tym, że w myślach powtarzałem jej imię zamiast kryptonimu operacyjnego, Goblin – 6…

Następnego wieczora doszło do tej samej sytuacji. Podeszła do mnie, objęła mnie i zapytała:
- Kapitanie, nakazuje mi pan opuszczenie swojej kwatery?
Anne tym razem została na noc, podobnie jak przez trzy kolejne dni…

Sierpień/wrzesień 98’

Zbliżał się dzień misji w Raccoon City, opatrzonej największym priorytetem spośród dotychczasowych.
Następnego dnia zostałem wezwany do dowódcy USS.
- Przydzielam ci 11 najlepszych ludzi z naszej jednostki. Nasi mocodawcy z Umbrelli chcą tylko jednego – zdobyć wirusa G. Najlepiej zabijcie też Birkina. Szczegóły przedstawi wam potem jeden z oficerów.
W pokoju był człowiek w garniturze.
- To jest przedstawiciel Umbrelli. Proszę mówić, panie Stray.
Facet w garniturze wstał.
- Umbrella bardzo dobrze zapłaci za odzyskanie wirusa G . Do podziału jest 10 mln dolarów – jeżeli misja się powiedzie pieniądze będą wasze. Dodam tylko, że jeśli ktoś z was zginie, więcej do podziału dostanie reszta.
- Jeszcze dzisiaj zapoznasz się ze szczegółami – spojrzał w moją stronę dowódca.
- Czekam na dalsze instrukcje - odpowiedziałem
- Możesz wrócić do siebie.
- Tak jest.

Wróciłem do swojej kwatery, potem była jeszcze odprawa, na której poznaliśmy szczegóły misji i nastał kolejny dzień. 10 mln dolców to sporo forsy – jeszcze nigdy nie zapłacono nam takiej kwoty. Ale mi chodziło o coś innego – chciałem po raz kolejny pokazać śmierci, że mnie nie można zabić…

Wrzesień 98’

Przez klika dni moi ludzie studiowali plan misji, uczyli się dróg ucieczki. Potem dali nam trochę wolnego. Główną atrakcją miała być organizowana z inicjatywy samego Spencera balanga w którejś z jego posiadłości. Już na samą myśl o tym starcu i jego zamiłowaniu do rozpusty rzygać mi się chciało. Gardziłem tym człowiekiem, jego żądzą władzy i w duchu śmiałem się gdy opowiadał o swoich planach podboju świata. Lubił mnie za moją filozofię jaką wyznawałem udając się na misje – najważniejszy jest jej cel, bez względu na koszta.
Impreza, jak się później okazało, dla większości była pożegnalną…

Tego dnia gospodarza nie było na miejscu, miał problemy z poruszaniem się i z trudem nawet się wysławiał. Że też go jeszcze szlag nie trafił. Spencer jednak zatroszczył się o alkohol i panienki – tego nigdy nie brakowało na tych spotkaniach.
Zawsze stroniłem od takich imprez, ale jak się dowiedziałem, Spencer nalegał, abym był obecny. Jak on postanowił, tak musiało być… Nudziłem się niemiłosiernie ale jak zawsze moi podwładni z zespołu byli zachwyceni.
Nie było Anne…
Podeszła do mnie jakaś naćpana dziwka, chuchnęła dymem z papierosa w twarz i spytała:
- Zabawimy się?
Złapałem ją za ręce i odepchnąłem. Wyszedłem na balkon – podszedł do mnie dobrze podpity gen. Vladimir, którego znałem jeszcze z czasów służby w UBCS i spytał:
- Czemu nie chcecie się bawić z nami wewnątrz, towarzyszu?
- Moi ludzie nie powinni się tak zachowywać na kilka dni przed ważna misją.
- Rozumiecie, takie jest życzenie Lorda Spencera. On chce, abyście miło spędzili czas przed tą misją w Raccoon. Wy wiecie, towarzyszu, ze możecie z niej nie wrócić?
- Nie mówię tego swoim ludziom – są przekonani, że to misja, gdzie wszystko przebiegnie zgodnie z planem.
- Pytałem, czy wiecie, że możecie z niej nie wrócić.
- Ja z niej wrócę.
Vladimir wzruszył ramionami i zataczając się wrócił do salonu. Patrzyłem na niebo – już świtało…

Kolejny dzień posłużył regeneracji sił moich podwładnych. Dobrze wiedziałem jak są słabi po tej nocnej balandze celowo nakazałem jednemu z instruktorów przeprowadzenie intensywnego treningu. Wieczorem padli jak muchy, słyszałem nawet jak przeklinali swojego dowódcę (czyli mnie). Byłem z siebie zadowolony – teraz mam pewność, że są naprawdę wytrzymali.

19 września 98’

O 4 nad ranem wszyscy byli już gotowi, 15 minut później odbył się odprawa – dowódca jednostki życzył nam powodzenia misji.
Śmigłowiec już czekał na dachu budynku. Night Hawk wystartował punktualnie o 5 rano. Siedząc w środku przekazałem oddziałowi krótkie instrukcje, które znali już od dawna.
- Pamiętać o używaniu kryptonimów operacyjnych. Celem numer jeden jest zdobycie wirusa G. Postępować ściśle według planu. Nie robić niczego co mogłoby zagrozić powodzeniu misji, nawet nie myśleć o ratowaniu cywilów – tyłki chrońcie tylko własne i kolegów z oddziału. W momencie gdy przejmę próbkę wasze działanie mają się skupić wyłącznie na tym, abym bezpiecznie dotarł do punktu ewakuacyjnego. Miasto może być zainfekowane – nie zdejmować masek. Sprawdzić broń i resztę ekwipunku.
Nie życzyłem im powodzenia – jeśli potrafią pokonać śmierć nie będzie im potrzebne…

Lecieliśmy niezbyt długo – będąc już nad Raccoon obserwowałem to miasto.
Lądowaliśmy na dachu jednego z budynków w pobliżu komisariatu policji i według planu podzieliliśmy się na trzy drużyny. W jednym z pomieszczeń na górze budynku urządziliśmy punkt dowodzenia – pozostawiliśmy też tutaj część ekwipunku.
Dysponowaliśmy szczegółowymi planami posterunku i okolicy - wiedzieliśmy jak dostać się do laboratorium najkrótszą drogą – prowadziła ona przez duże kanały. Zadanie okazało się trudniejsze niż początkowo sądziliśmy – plany którymi dysponowaliśmy nieco różniły się od faktycznego stanu, gdyż nie można było znaleźć wejścia do kanałów. Postanowiłem, że będę wysyłał co kilka godzin dwóch ludzi, których zadaniem będzie znalezienie odpowiedniej drogi dotarcia. Następnego dnia dwuosobowy oddział powrócił z informacją, iż odnalazł laboratorium Birkina i przedstawił szczegółowy plan trasy. Wyznaczyłem ośmiu ludzi (w tym ja), którzy następnego dnia mieli udać się do podziemi. Pozostałych czworo miało czekać w pogotowiu i w przypadku komplikacji udzielić wsparcia.

21 września 98’

Tego dnia wraz z moim oddziałem udałem się do laboratorium. Poruszaliśmy się dwójkami. Nic nie stanęło nam na przeszkodzie i dotarliśmy do laboratorium Birkina – weszliśmy do środka…

[center]***[/center]

28 września 98’

Obudziłem się z potwornym bólem głowy. Nie byłem ranny. Podniosłem się, najwyraźniej nie dotknęła mnie infekcja. Ale najważniejsze było to, że miałem ze sobą wirusa G…

Przyjąłem, że nikt z oddziału nie przeżył – nawet nie miałem zamiaru nikogo szukać. Od teraz miałem tylko jeden cel - musiałem się dostać na dach budynku. Kanały były bardzo rozległe – nie wiedziałem, który z nich doprowadzi mnie do wyjścia. Zacząłem szukać oznakowań, które poczynili moi podwładni na wypadek zgubienia drogi. Nagle usłyszałem plusk – natychmiast się odwróciłem – to tylko szczur…
Po kilku godzinach udało mi się odnaleźć drabinę, prowadzącą na wyższy poziom – nie znałem tej drogi ale musiałem ryzykować.
Skontaktowałem się przez radio z pilotem śmigłowca.
- Tu dowódca oddziału Alpha, odbiór.
- Tu Night Hawk, jaki jest status misji?
- Zdobyłem wirusa G, wszyscy z oddziału nie żyją, jestem w drodze do punktu ewakuacji.
- Przyjąłem. Nie spóźnij się.
- Bez odbioru.

Do moich uszu dochodził przeraźliwy skowyt.
- Zombie – pomyślałem. Sprawdziłem broń i otworzyłem drzwi do kolejnego pomieszczenia.
Zainfekowani policjanci natychmiast się mną zainteresowali – wyeliminowałem ich strzałem w głowę. Nie zauważyłem że jeden ukrył się za uchylonymi drzwiami – w ostatniej chwili zrobiłem unik i skręciłem mu kark
Gdy przechodziłem przez parking dopadły mnie kreatury podobne do psów. Zacząłem do nich strzelać gdy nagle usłyszałem znajomy głos:
- Goblin-6 – potrzebuje wparcia. Natychmiast!!!
- To wojna, twoim zadaniem jest przetrwać – pomyślałem. Wygląda na to, że nie wszyscy zginęli ale nawet nie myślałem o tym, żeby wracać. Teraz liczy się tylko jedno – dotrzeć z wirusem na dach komisariatu. Dalej w radiu słyszałem już tylko krzyk i odgłosy jakiejś stacji radiowej.
Anne…

Przemierzyłem cały posterunek, pełen najróżniejszych potworów. Raz zaskoczyły mnie dwie gigantyczne żaby - z trudem uciekłem do bezpiecznego pomieszczenia.
- Śmierci nie można zabić – powtarzałem sobie gdy przechodziłem do kolejnych pomieszczeń, pełnych przerażających stworów i eliminowałem strzałami w głowę zombiackie ścierwa.
Wreszcie dotarłem na dach komisariatu. Ale tutaj znowu dopadły mnie te potwory. Kończyła mi się amunicja. Wybiłem wszystkie… Zrobiło się cicho.
Odpaliłem flarę sygnałową. Zdjąłem maskę i popatrzyłem na próbkę wirusa – wiedziałem, że misja się powiodła. Nikt z oddziału nie przeżył ale to nie ma znaczenia. Cel misji został osiągnięty…
- Cel misji jest najważniejszy. Musisz myśleć jedynie o nim, nie o kosztach jakie ponosisz. Będąc wiernym tej zasadzie nigdy dotąd nie zawaliłem misji.
Na pokładzie śmigłowca, pilot powiedział do mnie z goryczą w głosie:
- Znowu tylko ty przeżyłeś, Panie Śmierć.
Potem powtórzył to samo zdanie.
- Śmierć nie może zginąć – pomyślałem, uśmiechając się po raz pierwszy od dawna…
Zapytałem pilota czy ma coś do jedzenia, gdyż nie jadłem od wielu dni.
- Tylko takie coś – powiedział podając mi jakieś opakowanie.
- Nawet niezłe – pomyślałem, zajadając się serkiem to-fu…

Śmigłowiec zabrał mnie do placówki Umbrelli w Nowym Jorku – już następnego dnia zostałem wysłany do Paryża. Wiedziałem, że wraz ze mną leci ta cenna próbka wirusa G, jednak już jej nie widziałem. Od lotniska eskortowała mnie grupa samochodów z logiem Umbrelli. Jechałem w czarnym Land Roverze i podziwiałem Paryż.
Gdy przybyliśmy na miejsce powitał mnie jakiś facet i powiedział:
- Pani Henri już czeka na pana.
Wszedłem do dużego gabinetu. Poznałem panią Christine Henri. Zaproponowała alkohol do picia – odmówiłem, na co ona tylko się uśmiechnęła.
- Gratuluję wykonania zadania. Pieniądze zgodnie z umową są już na pańskim koncie. Przykro mi, że nikt z pańskiej jednostki nie przeżył ale przynajmniej nie musi się pan z nikim dzielić forsą – zaśmiała się.
Mnie nie było do śmiechu. Natychmiast to zauważyła, spoważniała i powiedziała, że przechodzę na krótki urlop, zaś moja jednostka USS Alpha zostanie niebawem odtworzona, gdyż na grudzień szykuje się kolejna misja. Mam być cały czas gotowy na każde wezwanie moich szefów z Umbrelli, która nie ma zamiaru rezygnować z usług swojego, jak to powiedziała,” zaufanego i dysponującego wieloma informacjami” człowieka. Powiedziała to w taki sposób, że odczułem niepokój. Zapytałem dlaczego tak ważny był dla Umbrelli wirus G i czy musiał przez to zginąć oddział najlepszych komandosów USS. Odpowiedziała, że to nie jest moja sprawa – ja miałem tylko wypełnić misję i wyszła.

Grudzień 98’

Na początku grudnia zostałem odwołany z urlopu, zacząłem wraz z nową drużyną przygotowania do następnej misji.
Naszym zadaniem było przetransportowanie jakiejś kapsuły na znaną mi wyspę Rockfort. Nigdy nie interesowało mnie jaki cel mają moje zadania, jednak nie chciałem bez potrzeby narażać życia moich ludzi i zażądałem od dowódcy szczegółów co jest przedmiotem transportu. Powiedział, ze nie jest to nic groźnego dla nas – ot taka droga przesyłka i musi mieć pewność, że trafi we właściwe miejsce. Wiedziałem, że to kłamstwo, gdyż gdyby była to zwykła przesyłka nie angażowano by to tego celu elitarnej jednostki komandosów.

Mimo moich obaw, misja przebiegła bez żadnych komplikacji, z zachowaniem wszystkich procedur bezpieczeństwa. Wylądowaliśmy na wyspie, zaraz potem kapsułę załadowano na ciężarówkę i transport odjechał z nieznanym kierunku.
Mieliśmy odlecieć następnego dnia – do wieczora każdy z nas miał czas wolny. Powspominałem stare dobre czasy, gdy dopiero zaczynałem szkolenie. Niewiele się zmieniło od tamtej pory…

Pisząc raport do Alfreda Ashforda, w którym zameldowałem o powodzeniu wykonania zadania powtórzyłem swoje wątpliwości dotyczące słuszności przewożenia przez mój oddział jakiś ładunków. Nie uzyskałem żadnej odpowiedzi – za to po napisaniu raportu zostałem wezwany do dowódcy jednostki, który powiedział mi wprost, żebym się nie wtrącał.
Czułem, że mój grunt pod nogami zaczyna słabnąć – a przecież zdawałem sobie sprawę, że moi przełożeni oczekują bezwarunkowego posłuszeństwa. Do tej pory udawałem, że niczego nie widzę i moim szefom to odpowiadało.

Zaledwie kilka dni potem rozwiązano mój oddział, ja sam zostałem wysłany na „urlop”.

Styczeń 99’

Któregoś dnia po powrocie zastałem swoje mieszkanie splądrowane. Nie zginęło nic cennego – jedynie osobisty dziennik, w którym zapisywałem swoje przemyślenia, także informacje, moje wątpliwości dotyczące misji, fragmenty raportów. Był dobrze ukryty, mimo to zabrali go. Domyśliłem się, że Umbrella mi nie ufa.
Przeprowadziłem się i zamieszkałem w małym mieście, wiedziałem jednak, że Umbrella mi nie odpuści i pewnie mnie załatwią. Przeczucie mnie nie myliło bo kilka dni później był u mnie zjawił się u mnie agent jakiegoś wydziału i powiedział, że muszę pojechać z nim w jedno miejsce coś wyjaśnić. Agent już nie wyszedł z mojego domu – ciało ukryłem w piwnicy.

Marzec 99’

Jednego dnia idąc przez park usłyszałem krzyk. Podszedłem w tamtym kierunku i widziałem jak jakiś facet szamocze się z dziewczyną.
- Puść ją – krzyknąłem.
- Niech mi pan pomoże, on chce mnie zgwałcić - krzyczała dziewczyna.
- Wypierdalaj, bo zrobię i z tobą porządek – i powiedział do mnie ten facet.
Podbiegłem do niego, stojąc z tyłu złapałem go za szyję, po czym skręciłem mu kark tak szybko, że nawet nie wydobył z siebie żadnego jęku. Puściłem go na ziemię i spojrzałem na trzęsącą się z zimna dziewczynę. Zdjąłem swoją kurtkę i jej podałem, mówiąc:
- Weź to, jest zimno.
Odszedłem, zostawiając znieruchomiałą ze strachu dziewczynę. Nie wiem co ją bardziej przeraziło – to że ktoś chciał ją zgwałcić czy to, że na jej oczach zamordowałem człowieka.
- Dawno nie zabijałem ludzi – pomyślałem wtedy. Poczułem dziwny chłód – było zimno ale to nie był taki chłód, jaki się czuje zimą.
- Powiew śmierci – pomyślałem.
Oddaliłem się szybko stamtąd i wróciłem do domu.
Następnego dnia obudził mnie jakiś hałas na klatce. Spojrzałem na zegarek – była 5:30. Podłożyłem ręce pod głowę i zacząłem patrzeć się w sufit. Znowu poczułem ten chłód na twarzy co wczoraj w parku... Po chwili usłyszałem jak do ktoś wyważył drzwi i do domu wbiegło kilku ludzi krzycząc ”Policja!”.

[center]***[/center]

HUNK w szafce nocnej miał ukryty pistolet – jednak nie miał zamiaru się bronić. Przystawił sobie lufę do skroni, uśmiechnął się i pomyślał:
- Któż inny może mnie zabić jeśli nie ja sam. Pana Śmierć może zabić tylko Pan Śmierć.
Nacisnął spust… Po chwili do domu pokoju wbiegli policjanci i wezwali karetkę – przybyły lekarz stwierdził zgon.

[center]EPILOG[/center]

14 kwietnia 99’

Wiadomości lokalne:
„Dziś nad ranem w wyniku przeprowadzonej akcji policji odnaleziono podejrzanego o morderstwo w parku mężczyznę. Agent prowadzący sprawę wyjaśnia, że podejrzany zginął w wyniku stawiania oporu funkcjonariuszom. Policja nie chce udzielić szczegółowych informacji, zasłaniając się dobrem śledztwa”

16 kwietnia 99’ (komisariat miejscowej policji, gabinet inspektora)

- Szefie – przy tym trupie z porannej akcji znaleźliśmy dokumenty kogoś kto według naszych akt nie żyje od 3 lat!
- My już się tym nie zajmujemy. Sprawę przejmuje FBI - Jimmy, za godzinę będzie tu agent Collin, zapoznaj go ze sprawa i przekaż mu dokumentację. Aha – podobno w sprawę zamieszana jest jakaś firma farmaceutyczna i ludzie z rządu. Mówię ci, grubsza afera…


________________________________



INFORMACJA:

Jakkolwiek oparta ma prawdziwych wydarzeniach z gry, znacząca część tego opowiadania jest fanfikcją autora i nie może służyć jako oficjalne źródło informacji o Resident Evil i jego bohaterach. Po takie informacje należy się udać do odpowiednich, sygnowanych znakiem CAPCOMu źródeł.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Deus Ex, łącznie zmieniany 2 razy.
Zablokowany

Wróć do „Opowiadania”