80 godzin

Zablokowany
lordziknedzik
Posty: 2
Rejestracja: sob 05 wrz, 2009
Lokalizacja: Pabianice
Kontakt:

80 godzin

Post autor: lordziknedzik »

Pierwsza część action horroru zainsporowanego kilkoma popularnymi grami komputerowymi. Życzę miłej lektury

Więcej moich tekstów na http://lordziknedzik.ownlog.com/


80 godzin – część 1

Ulica wydawała się pusta, przynajmniej nie dobiegały z niej żadne dźwięki. Gdyby tam byli, na pewno by ich usłyszał. Ta nienaturalna cisza wręcz wrzeszczała mu w uszach piskliwym tonem, świdrującym wewnątrz czaszki niczym natrętny komar. Ręce mu drżały. Próbował je opanować, ale nie mógł. Coś gniotło go w pierś, ściskało za serce, wpijając się w nie ostrymi pazurami. Czuł jak szarpie się ono w jego klatce piersiowej, wyrywa, niczym przerażone, schywane w pułapkę zwierzę, które próbuje się wydostać na zewnątrz.
Szedł powoli, ostrożnie stawiając stopy by przypadkiem nie nadepnąć na nic, co mogłoby wydać jakiś dźwięk, dotarł na skraj budynku. W tym miejscu kończył się ciemny zaułek, gdzie szczęśliwie spaliły się wszystkie żarówki i nic nie rozpraszało mroku nocy. Dalej był tylko otwarty odcinek drogi, oświetlony żółtawym blaskiem latarni ustawionych w równych odstępach po obu jej stronach. Musiał tamtędy przejść, ponieważ zwyczajnie nie było innej drogi. Oddałby wszystko, żeby móc usiąść dokładnie tam, gdzie się zatrzymał, albo, jeszcze lepiej, schować się za jakimiś skrzynkami, koszami na śmieci, czymkolwiek, co osłoniłoby go od świata, i zasnąć. Odpocząć, odejść, chociaż na chwilę z tego miejsca, znaleźć się gdzieś, gdzie jest bezpiecznie, gdzie strach nie kłuje w każdej chwili niczym wbita w serce szpila, nawet, jeśli byłoby to tylko złudzenie snu.
Nie mógł. Gdyby był sam, gdyby nikt nie czekał aż przyjdzie, pewnie już dawno by to zrobił. Znalazł jakiś pusty dom, zabarykadował się od środka i schował pod łóżkiem. Kiedy był jeszcze dzieckiem, robił tak w nocy, jeśli nie mógł zasnąć, bo w sekrecie przed rodzicami, oglądał na swoim małym telewizorze horrory i po zgaszeniu światła, prześladowały go wizje duchów lub ludzi z nożami czającymi się w rogu. Wchodził wtedy pod łóżko, brał ze sobą koc i ulubioną maskotkę, wielkiego, brązowego jeża, i dopiero tam zasypiał. Czuł się bezpieczny, osłonięty od wszystkiego co złe solidnymi deskami i grubym materacem. Teraz też by tak najchętniej zrobił. Schował się i przeczekał, aż nadejdzie pomoc. W końcu musiała nadejść. Wystarczyło tylko poczekać.
Nie mógł, a co najważniejsze, nie potrafiłby tego zrobić.
Ponieważ był ktoś, kto na niego liczył. Kogo nie zamierzał zawieść. Dlatego też wyglądał teraz z ciemnego zaułka na pustą, cichą ulicę i zastanawiał się, którędy najlepiej będzie przejść. Stało tam kilka pustych samochodów, jeden miał rozbite wszystkie szyby, drugi otwarte drzwi od strony kierowcy. Pozostawiono go stojącego w poprzek drogi, a na asfalcie widać było ślady po ostrym hamowaniu. Mógł się tylko domyślać, co się tu zdarzyło, chociaż wolał tego nie robić. Są pewne rzeczy, które lepiej pozostawić przeszłości i nigdy więcej do nich nie wracać.
Z obu stron ulicy wznosił się mur starych kamienic. Połączone ze sobą zabudowania z poprzedniego wieku, albo starsze, sypiące się powoli, zniszczone przez czas i ludzi. Było ich łącznie przynajmniej trzydzieści, może więcej. Ciągnęły się na długości kilkuset metrów, a każda miała mroczną bramę, gdzie nie paliło się światło, oraz dziesiątki okien. Mężczyzna obrzucił je niepewnym spojrzeniem. Część została wybita, niektóre dawniej, ale większość w ciągu ostatnich godzin. Szkło zalegało na drodze i chodnikach błyszczącym, skrzypiącym pod butami dywanem.
Nagle ciszę przerwał okropny wrzask bólu, dobiegający gdzieś z sąsiedniej ulicy. Ktoś krzyczał, płacząc jednocześnie, błagając o ratunek ustami, które nie były już w stanie wypowiedzieć zrozumiałych słów. Cokolwiek się działo z tym człowiekiem, cierpiał straszliwie, a jego męka, nie chciała się skończyć. Wrzaski trwały ciągle, a przygarbiony mężczyzna, czekał nieruchomo, wciąż obserwując obie strony ulicy. Nie mógł wyjść dopóki krzyki nie ucichną.. Zadawanie cierpienia miało w sobie coś z zaraźliwej choroby. Jeśli robiła to jedna osoba, to inne, będące w pobliżu, również czuły pragnienie by kogoś złapać swoją i sprawić, by wykrzyczał płuca. Widział co tacy ludzie czynili swoim ofiarom, gdy dopadał ich szał. Zdążył się aż za dobrze przekonać, że lepiej się nigdy nie rodzić, niż wpaść im wtedy w ręce. Dlatego wolał poczekać. Najchętniej by się nie ruszał w ogóle, schował, uciekł jak najdalej, ale musiał iść.
Cierpienie człowieka, którego zamęczono może dwieście metrów dalej, na drugiej ulicy, w końcu się skończyło. Jeśli miał szczęście, umarł. Jeśli nie, stracił tylko przytomność i zaraz dojdzie do siebie, ponownie budząc się otoczony najgorszym, ostatnim koszmarem swojego życia. Jednak skulony przy wyjściu z zaułka mężczyzna nie mógł, ani nie chciał czekać, by się przekonać. Zwlekał jeszcze parę chwil, po raz ostatni spoglądając na pustą ulicę i okna kamienic. Nic się w nich nie poruszyło, nie dojrzał błysku światła, więc niepewnie odkleił się od ściany i wyszedł.
Znalazłszy się w świetle latarni, poczuł sie nagi i całkowicie bezbronny. A co jeśli ktoś czeka na niego za którymś z samochodów, albo ukryty za falującą na wietrze firanką, obserwuje ulicę, wypatrując swojej ofiary? W każdej z tych bram mogło stać dziesięciu, brudynych ludzi, z dłońmi brązowymi od zakrzepłej krwy, pustym wzrokiem wpatrzonym w przestrzeń. Spali, lub znajdowali się w dziwynym letargu, z którego mogli zostać natychmiast obudzeni i rzucić się do ataku niczym stado drapieżników.
Sama ta myśl sprawiła, że wręcz nie odwracał wzroku od najbliższej bramy czekając, aż dobiegnie z niej wściekły krzyk, jęk, szuranie butów, albo cichy oddech czających się wewnątrz ludzi. Ręce mu drżały jak w gorączce, nogi zrobiły się ciężkie i niesprawne. Dopiero gdy się z nią zrównał i zobaczył, że nikogo tam nie ma, zaczął sie uspokajać. Stała pusta i mroczna, oświetlona tak daleko, jak sięgał blask latarni. Dalej, na podwórku, panowała całkowita ciemność, ale tam pewnie również nikt nie stał. Inaczej już by ich usłyszał. Już by pewnie po niego biegli.
Trochę mu ulżyło, chociaż wciąż czuł na ramionach przygniatający ciężar strachu. Mięśnie miał napięte, szedł niezgrabnie, jakby utracił pełną kontrolę nad swoim ciałem. Wiedział, że stawia stopy sztywno niczym robot, a obcasy jego butów trochę zbyt mocno uderzają o płyty chodnika. Robił wszystko, co mógł, żeby stąpać miękko, lecz nie do końca mu wychodziło. Jeszcze tylko brakowało, żeby nadepnął przypadkiem na trzeszczące kawałki szkła z wybitych szyb a z pewnością usłyszy go cała ulica. Co chwilę spoglądał do góry, na okna, ale nie widział w nich niczego, za wyjątkiem poruszanych wiatrem firanek, zachaczjących co jakiś czas o ostre resztki szyb, albo ciemności skrytej za odbijającym światło latarni szkłem.
Powoli dotarł do pierwszego samochodu. Stał zaparkowany równo z chodnikiem, jakby jego właściciel zatrzymał się jeszcze nim się to wszystko zaczęło. Pojazd miał całe szyby, za wyjątkiem przedniej, na której rozrosła się pajęczyna pęknięcia po bardzo silnym uderzeniu naprzeciwko fotela kierowcy. Na środku uszkodzenia widać było szkarłatną plamę. Krew.
Mężczyzna obejrzał się za siebie, spojrzał na pokonany już odcinek. Nie widział tam nikogo a panująca cisza przytłaczała. Nad miastem jęczał wiatr. Lekki powiew zagubił się pomiędzy kamienicami i prześliznął się po jego twarzy, delikatnie, niczym dłonie kochanki. Od chłodu tego dotyku dreszcz wstrząsnął mu ramionami, oddech przyspieszył na chwilę. Po raz kolejny zapragnął bardziej niż czegokolwiek innego, znaleźć sie daleko stąd, w jakimś innym, bezpiecznym miejscu.
Ulica była pusta. Nie miał co do tego pewności, ale nikogo nie widział, więc ruszył dalej, przemykając się jak najbliżej ściany kamienicy. Mijając kolejne okna, nie mógł się powstrzymać, by nie patrzeć w tamtą stronę. Zaglądał przez szyby do środka, zazwyczaj widząc tylko ciemność, albo niewyraźne zarysy ustawionych pod ścianami szaf. Poza tym nic, ani nikogo.
Obok kolejnego samochodu zobaczył plamę krwi. Rozległą i prawie czarną w żółtym świetle latarni, zaschniętą po wielu godzinach. Obok leżały resztki rozbitych butelek, także poplamionych szkarłatem. W powietrzu czuł zapach bólu i konania. Ktoś tu został zabity i z całą pewnością nie była to dobra, ani prędka śmierć. Na masce samochodu odcisnęły się, niczym przerażające pieczęci dłonie zabitego tu człowieka. Nieme świadectwa dokonanego tu mordu. W niektórych miejscach plamy były rozciągnięte, jakby ktoś próbował uciec na dach, drapiąc palcami śliski lakier. Coś go trzymało, ale on i tak walczył, chociaż nie miał szansy powodzenia. Sądząc po ilości takich śladów, trwało to długo.
Mężczyzna wcześniej nie zwrócił na to uwagi, ale od tego miejsca, na chodniku ciągnął się długi, krwawy ślad, aż do najbliższej bramy. Ktoś musiał po wszystkim odciągnąć ciało tam ciało, niewiadomo czemu chowając je przed światem. Jakby ktokolwiek teraz mógł się tym zainteresować, albo zrobić coś, by ukarać sprawców. Nie miał pojęcia kto, ani po co zabrał resztki zamordowanego na masce człowieka, jednej rzeczy mógł być absolutnie pewien. Naprawdę nie chciał przechodzić obok tego miejsca, tylko wyminąć je, najbardziej, jak tylko mógł. Coś mu mówiło, że w tamtej bramie, jedynej, gdzie nad wejściem paliła się słaba, żółta żarówka, czai się śmierć. Powinien zawrócić. Instynkt samozachowawczy, strach, intuicja i rozsądek, wszystko w jego głowie wrzeszczało by uciekał. Schował się w tamtym bezpiecznym, ciemnym zaułku i przeczekał.
Nie umiałby tego zrobić. Ponieważ była osoba, która na niego liczyła i potrzebowała pomocy. Wiedział, gdzie jest i jak się tam dostać. Tylko on, z całego tego oszalałego miasta, mógł coś zrobić, dlatego niezależnie od niebezpieczeństwa, jakie mu groziło, musiał iść. Poczucie, że ktoś liczy na niego, było silniejsze niż cały strach i rozsądek. Nie kierowała nim odwaga, ponieważ bał się, jak nigdy w życiu. Miłość również nie, zwyczajnie jej nie czuł. Może było to uczucie podobne go tego, które każe strażakowi wbiegać do płonącego, walącego się budynku, by ryzykując własnym życiem, uratować uwięzionego przez ogień człowieka?
Nie ważne, co to było. Musiał iść. Chociażby tylko dlatego, że nie zrobi tego nikt inny.
Obejrzał się na wszystkie strony, zlustrował dokładnie okna i wejścia do najbliższych bramy. Nic. Skulił się na wszelki wypadek, schował za samochodem, tak, by z jednej strony całkowicie był nim osłonięty. Wsłuchał się w jęczącą ciszę, w szum wiatru nad miastem. Szukał w tych dźwiękach innego tonu. Czyjegoś krzyku, oddechu, szurania zmęczonymi, niesprawnymi nogami po chodniku. Nasłuchiwał długo, skoncentrowany, spięty, gotowy w każdej chwili do działania. Do ucieczki, albo rozpaczliwej obrony. Nic. Za wyjątkiem naturalnych odgłosów, nie dobiegał do niego żaden dźwięk. Nie mógł już dłużej zwlekać. Z każdą sekundą tracił cenny czas, a nie mógł się spóźnić. Musiał wstać, chociaż niemal każda cząstka jego duszy szeptała mu, krzyczała, zaklinała i błagała, by pozostał w miejscu, a jeszcze lepiej zaczął uciekać. Każda, za wyjątkiem tej, która mówiła coś zupełnie przeciwnego.
Bał się. Lęk towarzyszył mu od początku, od chwili, gdy to wszystko się zaczęło, więc w pewien sposób zdążył się już przyzwyczaić do tego ciągłego nacisku w klatce piersiowej i buzowania wypełonionej adrenaliną krwi w skroniach. Kilka razy do tej pory pokonał już strach, więc teraz musiał tylko zrobić to ponownie. Za każdym razem było tak samo trudno. Nogi odmawiały posłuszeństwa, mięśnie zachowywały się jak wyrzeźbione z kamienia przez niewprawnego artystę, drętwe, nieposłuszne, sztywne, a szczęki zaciskały się tak mocno, że trzeszczały zęby. Było mu niesamowicie ciężko zrobić pierwszy krok, chociażby się poruszyć i wyjść zza skrywającego go samochodu, lecz w końcu to zrobił.
Wstał i powoli, skulony jakby go bolał brzuch, spięty niczym struna, rozglądając się bez przerwy dookoła, zaczął przechodzić na drugą stronę ulicy.

Wszystko zaczęło się niespełna szesnaście godzin wcześniej, około ósmej rano, gdy po przebudzeniu, poszedł do kuchni i nalał sobie szklankę wody. Zazwyczaj wypijał ją przed wyszczotkowaniem zębów, ale tego dnia czuł silny niesmak w ustach i najpierw postanowił się umyć. Wyszedł z łazienki, wciąż lekko zaspany, przecierając mokrą twarz i oczy, wrócił do kuchni, sięgnął po odstawioną na stół szklankę. W chwili gdy unosił ją do ust, ktoś trzasnął drzwiami jego mieszkania i nie zdejmując butów ruszył prosto do kuchni.
- Aris? – Poznał głos swojej przyjaciółki, Grelli. Była zdenerwowana, wyczuł to od razu. Najpierw sprawdziła czy go nie ma w sypialni, słyszał stąpanie jej butów na drewnianej podłodze.
- Tutaj. W kuchni. Co się stało, Buciczku? – Dziewczyna od lat pracowała w sklepie z obuwiem, dlatego przekornie zawsze nazywał ją „Bucikiem”, co przez pewien czas doprowadzało ją do szału, ale później przywyczaiła się do tego nietypowego przezwiska i w końcu je nawet polubiła.
Grella weszła do kuchni. Była wysoka, dorównywała wzrostem Arisowi, szczupła i niezwykle seksowna, gdy tylko chciała taką być. Farbowane na idealną, niepołyskliwą czerń włosy, nosiła zazwyczaj szczepione w kok, ale dzisiaj widocznie nie miała czasu ich porządnie ułożyć, ponieważ spływały jej na plecy i ramiona, lekko kręcącą się falą. Poruszała się szybko, zgrabnie, niezwykle kobieco. Przez pierwszy okres ich znajomości bardzo go pociągała, ale przekonał się dość szybko, że lepiej mieć ją za przyjaciółkę, niż partnerkę. Lekcja ta nie należała do najprzyjemniejszych.
- Oglądałeś dzisiaj rano telewizję? Słyszałeś co się... – Zaczęła mówić jeszcze przed przestąpieniem progu kuchni. On w tym samym czasie uniosił powoli szklankę z wodą do ust. Gdy tylko zobaczyła co robi, z całych sił krzyknęła „Stój!” i rzuciła się na niego. Nie zdążył zareagować, całkowicie zaskoczony jej zachowaniem. Jednym ruchem wytrąciła mu z dłoni szklankę, posyłając ją na podłogę. Naczynie rozbiło się z trzaskiem, a drobinki szkła rozsypały się po kremowych kafelkach.
- Zwariowałaś? – Burknął z wyrzutem, ale jeszcze spokojnie. Nie miał butów, ani skarpetek, więc mógł sobie łatwo pokaleczyć nogi, a wcale nie miał ochoty na wyciąganie szkła ze stóp.
- Nie wolno pić wody z kranu. – Powiedziała powoli, bardzo dokładnie. – Zostań tutaj, przyniose ci buty. Nawet nie próbuj się ruszyć.
- Jasne, że nie wolno pić wody, z kranu! Wszyscy lekarze o tym trąbią od miesięcy! Ale, do cholery, co ci odbiło, żeby mi rozwalać szklankę? – Warknął porządnie poirytowany. Znali się już tyle lat, kiedyś nawet mieszkali razem i nigdy nie widział, żeby zachowywała się w ten sposób, dlatego właśnie zachowywał jeszcze spokój, chociaż w środku zaczynał się gotować.
- Zostań tam i się nie ruszaj, zaraz wyjaśnię. – Rzuciła już wychodząc z kuchni. Po chwili wróciła, rzuciła mu pod nogi parę skórzanych łapci. – Załóż. Uważaj, żeby przypadkiem nie wejść na szkło.
- Dobrze, dobrze. Ale co ci nagle odbiło?
- Nie wleź na szkło mówię, do cholery! – Wrzasnęła i dopiero teraz zobaczył, że mógł zachaczyć paluchem o kawałek szklanki, leżący obok buta. – Uważaj.
Już o nic nie pytając, wyszedł poza obręb ostrych, błyszczących odłamków i dopiero wtedy spytał:
- Czy możesz mi wreszcie wyjaśnić, o co ci chodzi? – Powiedział z trudem zachowując spokój. Ciężko było go wyprowadzić z równowagi, ale Grella była na jak najlepszej drodze.
- Włącz telewizor. Musisz to sam zobaczyć, bo mi i tak nie uwierzysz. – Odparła i ruszyła w stronę salonu. Obserwował przez chwilę jak idzie przez korytarz, nie odwracając się za siebie, pokręcił głową, po czym ruszył za nią.
Pokój, gdzie stał wielki, trzydziestoośmio calowy telewizor HD, rozmiarami dwukrotnie przewyższał i tak dużą kuchnię. Pośrodku, jakieś trzy metry od ekranu, ustawiono białą kanapę wyściełaną miękkim materiałem i takimi samymi poduszkami w rogach, otoczoną ze wszystkich stron małymi, gustowymi głośnikami do dźwięku przestrzennego. Aris podniósł pilot ze szklanego stolika i włączył telewizor. Przez chwilę patrzył i przełączył na inną stację, później na kolejną. Mniej wiecej ten sam materiał był nadawany na większości kanałów krajowych. Ze zdziwieniem rozpoznał ulice miasta i cetrum handlowe gdzie w soboty chodził na zakupy, oraz wiele innych doskonale mu znanych miejsc. Prezenterka, rofesjonalny głosem pełnymi napięcia i emocji słowami relacjonowała wydarzenia toczące się dokładnie w tej samej chwili niecały kilometr od domu Arisa.
- Czy już rozumiesz czemu nie możesz pić wody z kranu? – Spytała po jakimś czasie Grella, ale nie odpowiedział. Czując się niczym ogłuszony eksplozją, obserwował wyświetlane nagrania, prawie nie słysząc towarzyszących im słów. Wtedy jeszcze całkiem nie dotarło do niego co się działo. Dopiero później, gdy ochłonął po pierwszym szoku i znalazł czas by dokładnie sobie wszystko przemyśleć, w jego głowie powstał wyraźniejszy obraz wydarzeń tamtego dnia.

To przybyło wraz z wodą i nie ginęło po jej przegotowaniu, ani stosowanej powszechnie filtracji. Ktoś naprawdę znający się na rzeczy musiał zatruć główne ujęcie wodociągowe, przynajmniej tak brzmiała oficjalna i najbardziej prawdopodobna hipoteza. Prawdy nikt nigdy nie odkrył. Setki tysięcy osób, od małych dzieci, które tego poranka szykowały się do szkół, po starszych ludzi pijącychw spokoju kawę na rozbudzenie, obserwując wyjątkowo piękny wschód słońca, krótko mówiąc każdy, kto sięgnął tego dnia po wodę z kranu, został zarażony. Przez parę pierwszych chwil wszystko wyglądało normalnie. Herbata lub kawa mialy zwyczajny smak i absolutnie nic nie wskazywało na to, co miało nadejść.
Wirus, jak oficjalnie zostało nazwana rzecz, którą skażono wodę, ujawniał się po kilkunastu minutach. Najpierw ostrym bólem brzucha, później biegunką, wymiotami i silną gorączką. Wprawdzie choroba przebiegałą jak ostre zatrucie pokarmowe, lecz ze względu na skalę zjawiska, według późniejszych oszacowań w ciągu tych pierwszych kilku godzin zachorowało ponad dziewięćdziesiąt procent mieszkańców miasta, momentalnie została rozpoznana jako epidemia. Wtedy właśnie, około siódmej piętnaście rano określono źródło wirusa, a wiadomość o tragedii dostała się do mediów.
Ludzie zaczęli ginąć niedługo później. Ci słabsi, głównie dzieci, oraz osoby starsze, których organizmy nie były w stanie opierać się infekcji na tyle długo, by mogło rozpocząć się jej drugie stadium, umierali po paru godzinach. Pierwsza osoba zmarła około dziewiątej rano. Do południa wartość ta zwiększyła się około połowy całkowitej liczby zarażonych. Miasto zostało zablokowane kordonem sanitarnym w celu zapobierzenia dalszego rozprzestrzeniania się zarazy. Setki tysięcy ocalałych jeszcze osób, całkowicie pozbawionych jakiejkolwiek opieki, zostało odciętych od świata. W tym samym czasie zespół skłądający farmaceutów, epidemiologów, lekarzy, oraz dziesiątków innych specjalistów z niemal wszyskich dziedzin wiedzy związanej z medycyną, rozpoczął intensywną pracę nad wykryciem przyczyny choroby i znalezieniem jakiegokolwiek sposobu na chociażby spowolnienie jej postępu. Obawiano się, że największym problemem będzie bardzo szybka i wysoka śmiertelność zarażonych. Cały świat z przerażeniem śledził wydarzenia, które miały miejsce w mieście, jednak dopiero pojawienie się drugiego stadium choroby sprawiło, że wszyscy zadrżeli ze strachu.
Drugim stadium było szaleństwo.

Aris rozejrzał się ponownie po całej ulicy i starając się stąpać tak, by przypadkiem nie nadepnąć na rozrzucone po asfalcie odłamki szkła zaczął iść. Skulony wślizgnął się za samochód ze zniszczonymi drzwiami, oparł o niego plecami, czekał. Wiatr wył nad miastem, coraz głośniej, jakby w ciągu sekund przybrał znacznie na sile. Zawieszone pomiędzy budynkami lampy chwiały się w jego powiewach, linka podtrzymująca jedną z nich jęczała żałośnie, gdy metal tarł o metal.
Wzrok mężczyzny podążył wzdłuż krwawego śladu ciągnącego się po chodniku, aż do mrocznej bramy. Wiedział, że tam czekają. Nie słyszał ich, nie mógł zobaczyć, lecz był pewien, jakimś nadnaturalnym zmysłem czuł obecność wielu ludzi. Był przekonany, że na razie o nim nie wiedzą. Gdyby było inaczej, już dawno by się na niego rzucili. Ponieważ zaś nadal panowała nerwowa, przerażajaca cisza, niczym cichy szept wiatru przed burzą, mógł tylko się modlić, że uda mu się przejść niepostrzeżenie. Jeszcze nie wymyślił w jaki sposób ominie bramę. Nie mógł iść chodnikiem, ponieważ niezależnie od tego, po której byłby stronie, i tak musiałby przejść w polu widzenia czekających tam ludzi. Tymczasowo skupiał się tylko na tym, by przejść przez ulicę i znaleźć po drugiej stronie jakieś schronienie.
Spojrzał na zegarek. Była dokładnie dwudziesta druga pięćdziesiąt dziewięć. Patrzył przez chwilę jak maleńkie cyfry sekundnika zmieniają się, pnąc coraz wyżej i wyżej ku sześćdziesiątce. Zbyt późno zrozumiał, co to oznacza. Gdy dotarło do niego, co się stanie za zaledwie dziesięć sekund, ze strachu wciągnął mocno powietrze, jego serce zaczęło momentalnie bić szybciej, mocniej, boleśniej. Zalała go fala paniki, lecz w tym samym czasie wiedział co musi zrobić. Jeśli tylko zdoła wyłączyć....
Drżącymi palcami sięgnął do niewielkiej klapki, za którą znajdowała się bateria. Musiał ją wyciągnąć. Próbował ściągnąć zasłonę paznokciem, ale nie mógł zaczepić, spróbował ponownie i jeszcze raz. Zacisnął zęby, a spomiędzy nich wydarł się cichy szept „proszę, nie”. 56, 57, 58...
Za późno.
Jego zegarek co godzinę wygrywał cichą melodyjkę, którą Aris sam ustawił parę tygodni wcześniej. Lubił ją, a teraz te same wesołe dźwięki, towarzyszące mu każdego dnia, rozbrzmiewały na pustej ulicy, przebijając się przez szum wiatru nad miastem. Wreszcie zegarek zamikł i wydawało się, że wraz z nim ucichły wszystkie inne odgłosy. Przez okropnie długą chwilę panowała nieznośna cisza. Aris nie miał już nadziei, że wszystko będzie dobrze. Czekał tylko, aż sie zacznie. Nastąpiło to znacznie szybciej, niż się spodziewał.
W samochodzie obok, tym z powybijanymi szybami, coś się poruszyło. Ktoś jęknął w środku, a później zaczał się podnosić. Mężczyzna najpierw widział tylko ciemny zarys postaci, ale po chwili rozpoznał w niej młodą kobietę o bladej cerze. Spojrzała na niego swoimi pustymi, przekrwionymi oczami i wrzasnęła rozdzierająco, wściekle, niczym głodny drapieżnik, który zobaczył swoją ofiarę. Ze wszystkich kamienic, z dziesiątek mrocznych okien, z bram i podwórek dobiegły krzyki kolejnych, uśpionych do tej pory zainfekowanych ludzi. Usłyszeli wezwanie i na nie odpowiedzieli.
Aris nie czekał ani sekundy. Rzucił się ku najbliższej bramie, mając tylko nadzieję, że tam będzie bezpiecznie. Wpadł do mrocznego, cuchnącego moczem przejścia między ulicą a podwórkiem. Nikogo. Zobaczył światło na korytarzu. Paliła się tam słaba żarówka, rzucając przytłumiony blask przez brudny klosz Odsłaniał klatkę schodową, oraz drzwi do mieszkania na parterze. Mężczyzna skoczył na górę, wiedząc, że tylko to może zrobić. Uciekać i modlić się, by go nie dopadli.
Ulica tymczasem ożyła. Z niższych okiem wyskakiwali ludzie i rzucili się biegiem ku bramie, gdzie zniknął Aris. Wrzeszczeli przeraźliwie, nawołując innych. Krzyk roznosił się pomieście, podejmowany przez coraz to kolejne gardła. Niemal drżały od niego ściany.
Mężczyzna dotarł na pierwsze piętro, rozejrzał błyskawicznie dookoła, szukając dalszej drogi ucieczki. Nagle drzwi obok niego wystrzeliły na korytarz kopnięte od środka, niemal wypadając ze starych zawiasów. Z mieszkania wypadł starszy człowiek w pobrudzonym wymiocinami swetrze i jeansowych spodniach. W ręku trzymał zakrwawioną butelkę po piwie. Spojrzał na stojącego przed nim, przerażonego człowieke, obserwował go przez sekundę, po czym runął do ataku sycząc przeraźliwie. Zamachnął się z całych sił, celując w głowę. Aris wyczekał do ostatniej chwili i przykucnął, unikając trafienia. Napastnik stracił równowagę i wtedy mężczyzna pchnął go na schody. Zainfekowany zdołał jednak utrzymać się na nogach i przez chwilę szarpali się, jeden próbując powalić drugiego, aż w końcu Aris zwyciężył. Ciało starca poleciało w tył, i wpadło prosto pod nogi kolejnych zarażonych, którzy już wbiegali po schodach. Ci najbardziej z przodu nie zdołali ustać, poprzewracali się, dając mężczyźnie chwilę na ucieczkę.
Wpadł do mieszkania, z którego wybiegł stary człowiek, zatrzasnął za sobą drzwi i zamknął je na oba zamki. Następnie zapalił światło. Wszystkie meble zostały tu zniszczone, potrzaskane i porąbane siekierą, która leżała wbita w podłogę. Miała złamany trzonek, więc nie nadawała się nawet jako broń. Zresztą Aris nie byłby w stanie jej używać. Był zwyczajnym, przestraszonym człowiekiem, a nie jakimś komandosem, czy bohaterem gry komputerowej. Rozejrzał się dookoła, spodziewając się zaraz ujrzeć nowe zagrożenie. Na szczęśćie nie wyglądało na to, że jest tu ktoś jeszcze. Odetchnął z niekłamaną ulgą. Z przerażenia uginały się pod nim nogi, a obraz przed oczami drgał i falował, jakby był pijany. Miał bardzo mało czasu i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Przez cienkie, stare drzwi już słyszał odgłos butów na krytarzu, oraz wszaski wściekłości, gdy napastnicy natrafili na tą przeszkodę. Momentalnie zaczęli walić w nią pięściami, aż drzwi drżały w framudze. Mogły wytrzymać nawet parę minut, o ile nie znajdą czegoś, czym mogliby je wyważyć.
Aris przebiegł przez dwa zdewastowane pokoje, aż na drugi koniec mieszkania. Zapalił światło i jęknął opanowując mdłości. Na środku pomieszczenia, dawniej służącego prawdopodbnie za sypialnie, obok resztek potrzaskanego łóżka, leżał pies, a właściwie tylko szczątki zwierzęcia. Jego głowę uderzano tyle razy, że zamieniła się w ciemnoczerwoną, bezkształtną maź, pełną futra i odłamków kości. W jego tułów, pomiędzy żebra, wbite były noże, oraz fragmęty desek. Odór krwi i odchodów zaciskał się gorącymi palcami na żołądku, wykręcał go. Aris chciał zawrócić, ale wiedział, że nie może. Zamknął za sobą drzwi, przewrócił na nie szafę z ubraniami, wzmacniając w ten sposób barykadę.
Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nie ma dokąd uciekać.
Odgłosy na korytarzu przybrały na sile. Drzwi do mieszkania szturmowało teraz przynajmniej kilka osób naraz, ale ich pięści nie były dostatecznie silne, by zdołały je szybko wyważyć. Nie ważne jak wściekle atakowali, nie zważając na ból, przez chwilę Aris był bezpieczny.
Nagle coś trzasnęło w okno. Zaskoczony, zwrócił się w tamtym kierunku i zobaczył kolejnego napastnika, który stojąc na wąskim gzymsie, tłukł o szybę uzbrojoną w kamień dłonią, wrzeszcząc przy tym opentańczo. Z ulicy nadbiegło kolejne nawoływanie, a atak na drzwi jeszcze bardziej przybrał na sile. Aris z szeroko otwartymi z przerażenia oczyma, cofnął się w kąt, jak najdalej od zawalonych szafą drzwi i okna. Jak najdalej od cuchnącego trupa psa.
Dokładnie w chwili, gdy oparł się plecami o zimną ścianę, rozległ się trzask pękającej szyby. Ręka napastnika wpadła do środka, palce wyciągnęły jak najdalej w kierunku szyi Arisa, chcąc go złapać za szyję. Chory cofnął ją gwałtownie, gdy szkło rozcięło mu skórę i wydał z siebie pełen bólu ryk, który przerodził się w dziki skowyt. Spojrzał na długą, krwawiącą obficie ranę, ciągnącą się od nadgarstka, aż po łokieć. a jego wargi wydęły się w wyrazie nienawiści i gniewu. Zaczął napietać na popękaną szybę jeszcze mocniej i bardziej zaciekle, odbijając od niej kolejne fragmenty. W pewnej chwili stracił równowagę i runął całym ciężarem ciała na okno, przebijając je. Runął na podłogę, jęcząc płaczliwie, niczym ranione zwierze, a gdy podniósł głowę, Aris zobaczył, że całą twarz ma pociętą. Z kilkunastu głębokich cięć na policzkach i czole sterczały ostre, szklane zęby. Chory upuścił kamień, który do tej pory służył mu jako broń i zaczął rozdrapywać rany, próbując wydobyć kłujące kawałki szyby, wrzeszcząc przy tym opentańczo. Im bardziej się starał wyciągnąć resztę szkła, tym głębiej je wbijał i poszerzał tylko i tak już okropne cięcia. Z bólu zaczął się rzucać po pomieszczeniu, wpadać na ściany i potrzaskane łóżko. Wreszcie upadł na kolana, ryknął agonalnie i z całych sił uderzył głową w podłogę. Wstał, rozejrzał się dookoła oszalałymi z męki oczami. Zobaczył Arisa, który do tej pory przyglądał się tej scenie nie mogąc się nawet poruszyć. Przyklejony do ściany, zaciskał pięści, a paznokcie wpijały się w skórę prawie ją przebijając. Chociaż widok szarpiącego się w bólu i szaleństwie chorego sprawiał, że chciało mu się wymiotować, to nie był w stanie odwrócić wzroku.
Sekundę patrzyli na siebie, przerażony mężczyzna, kulący się przy ścianie, oraz poraniony demon ołędu, zaklęty w ciele cierpiącego człowieka. Wtedy, bez ostrzeżenia, ten drugi rzucił się do przodu, wyciągając pokrwawione ręce ku swojej ofierze. Widać było, że zrobi wszystko, by zadać jej taki sam ból, jakiego doświadczał samemu.
Aris odskoczył na bok, uciekając z zasięgu dłoni napastnika. Tamten błyskawicznie zwrócił się ku niemu, wychylając się za bardzo do przodu, prawie przewracając. Zrobił kilka chwiejnych kroków do przodu, zwolnił łąpiąc równowagę. Pozwolił tym samym by Aris odsunął się bardziej, cofając się niemal aż pod rozbite okno. Chory wyprostował się, dysząc ciężko. Wielkie krople krwi spadały z jego twarzy na podłogę, mieszały się na brodzie ze śliną i wydzieliną z nosa. Ponowił atak i tym razem przyparty do rogu Aris nie miał którędy uciekać. Musiał stawić czoła oszalałemu z bólu choremu.
- Nie zbliżaj się! – Chciał krzyknąć, ale wydobył z siebie tylko cichy jęk. Gardło miał ściśnięte zimnymi, dławiącymi palcami trwogi. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje, ale przerażenie brało górę nad mdłościami wywołanymi okropnym widokiem. Napastnik nawet nie zareagował, wyciągając tylko ręce by jak najszybciej uchwycić swoją ofiarę.
Najsilniejszym kopnięciem, jakie umiał wyprowadzić, Aris odepchnął go od siebie, trafiając dokładnie w brzuch. Chory stracił na chwilę oddech, zatrzymał się, i wtedy mężczyzna natarł na niego, kopiąc jeszcze raz, w to samo miejsce. Gdy to robił, o czym nie mógł wiedzieć, całkowicie zaabsorbowany walką, na korytarzu przed wejściem do mieszkania pojawił się człowiek niosący wielki, kilkukilogramowy młot, którego jedno uderzenie wystarczyło, by przebić drzwi na wylot.
Chory z pociętą twarzą runął na podłogę, od razu próbując się podnieść, ale dłonie ślizgały mu się na krwi psa pokrywającej podłogę. Aris doskoczył do niego, kopnął mocno w twarz, wbijając sterczące odłamki szkła jeszcze głębiej. Napastnik zawył dziko, łapiąc się za twarz, chroniąc ją przed dalszymi atakami.
Nagle rozległ się potężny trzask, a odgłosy pogoni zatrzymanej na korytarzu przybrały na sile. Aris wiedział, że przełamali drzwi chociaż nie wiedział jak tego dokonali. Wolał jednak nie sprawdzać. Ostatni raz kopnął powalonego już przeciwnika, by uniemożliwić mu szybkie podniesienie się, i dopadł do okna. Bał się i to bardzo. Tak bardzo, że czuł zawroty głowy, ale nie miał innego wyjścia. Była tylko jedna droga ucieczki. Dokładnie ta sama, którą dostał się tu napastnik z poranioną twarzą.
Przez gzyms.
Otworzył okno, uważając by nie skaleczyć się kawałkami szyby. W końcu nie miał pojęcia czy choroba, jakkolwiek ją nazwać, nie przenosiła się przez kontakt z krwią, a tej dookoła było pełno. Odetchnął głęboko, po czym wspiął się na usiany odłamkami szkła parapet. Spojrzał za siebie. Wystarczył jeden rzut oka na zabarykadowane drzwi w chwili, gdy uderzył w nie ogromny młot, by zrozumieć, że wytrzymają tylko krótką chwilę. Pękły prawie na pół przy pierwszym ciosie i nie było szansy, że zdołają się opierać dużo dłużej. Musiał więc jak najszybciej uciekać.
Wyjrzał na zewnątrz. Na ulicy tłoczyli się zainfekowani ludzie. Wielu biegało na wszystkie strony, chaotycznie szukając ofiary, inni tłoczyli się przy oknach i bramach. Część miała na ubraniach ślady krwi, ich twarze wykrzywiało szaleństwo i pragnienie mordowania. Ujrzeli Arisa od razu po tym, jak wychylił się przez okno i zaczęli wrzeszczeć, pokazując na niego palcami, nawołując pozostałych. Od wysokości, chociaż wynosiła ona zaledwie parę metrów oraz widoku zebranych na ulicy ludzi zakręciło mu się w głowie. Normalnie upadek z pierwszego piętra mógł go trochę poobijać, albo skończyć się w najgorszym wypadku złamaniem nogi. Teraz od tego by się dtylko zaczęło. Gzyms miał szerokość trzydziestu centrymetrów i bardzo łatwo było z niego się zsunąć. Wystarczył jeden mały błąd, złe postawienie nogi, utrata równowagi, cokolwiek i za tą pomyłkę Aris zapłaci śmiercią. Wolał nawet nie myśleć, co by się z nim stało, gdyby teraz spadł na ulicę. Aż za dobrze widział noże, pałki, butelki, oraz wiele innych niebezpiecznych narzędzi w rękach zbierających się pod jego oknem zainfekowanych. Część z nich skakała w górę, próbując go dosięgnąć.
Stanął na gzymsie, a w dół poleciało kilka małych kamyczków, odłamków zaprawy przykrywających cegły. Kamienicę wzniesiono ponad wiek temu, a ta jej część, narażona na wszelkie warunki atmosferyczne, setki razy następujące po sobie mróz i upał, była bardzo naruszona. Aris modlił się samymi ustami, nie będąc w stanie wydobyć z gardła żadnego dźwięku, żeby gzyms wytrzymał jego ciężar. Zgromadzeni tuż pod nim ludzie wyli, skakali, próbowali znaleźć punkt zaczepienia i wspiąć się na górę. Kilku weszło na parapety okien na parterze, szukając sposobu, by wspiąć się wyżej. Mimo iż nie sięgali bliżej niż na dwa metry, przysunął się bliżej ściany, mając wrażenie, że zaraz z dołu pojawi się ręka, która schwyci go za kostkę.
Obok jego głowy eksplodowała ciśnięta o ścianę butelka. Ostre odłamki zasypały mu włosy, skulił się odruchowo, chroniąc dłońmi oczy. Tłum na dole zawył z rozkoszy i zaczął rzucać kolejnymi butelkami, kawałkami muru, chodnika, kamieniami. Wszystkim co się nadawało do zrobienia krzywdy. Jeden z kamieni trafił Arisa w brzuch, wydzierając mu z piersi powietrze. Mężczyzna z trudem utrzymał się na nogach, opierając o ścianę. Złapał oddech i spojrzał przed siebie. Musiał jak najszybciej znaleźć się z powtorem w budynku, inaczej czeka go śmierć. Jeszcze jedno, dwa uderzenia i nie zdoła się utrzymać na wąskim gzymsie. Zachwieje się i runie prosto w czekajace na niego dłonie uzbrojone w noże. Najbliższe okno znajdowało się kawałek dalej. Rzucił się w jego kierunku, nie zwarzając na ryzyko upadku. Nagle gzyms zapadł się pod jego ciężarem, przez chwilę stopa utknęła mu w szczelinie powstałej po wysunięciu się jednej z cegieł. Wrzasnął przerażony, łapiąc się ściany. Tuż nad nim rozbiła się kolejna butelka, obok odbił się rzucony nóż.
Aris wyciągnął stopę i dopadł do okna. Wybito je już wcześniej, ostre odłamki sterczały na wszystkie strony, a on nie miał czasu ich usuwać. Zarzucił tylko kurtkę na głowę, chroniąc ją dodatkowo ramionami i rzucił się na szybę. W głowie mu zawirowało i zrozumiał co się dzieje, dopiero wtedy, gdy otworzył oczy, leżąc twarzą do podłogi. Wstał natychmiast, zrzucając z siebie kawałki szkła. Podniósł wzrok.
Przed nim stała kobieta o czerwonej twarzy poznaczonej białymi plamami, niczym w jakiejś tropikalnej chorobie. W jej ręku błyszczał nóż.


14:15, 5 września 2009, Pabianice
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez lordziknedzik, łącznie zmieniany 2 razy.
Zablokowany

Wróć do „Opowiadania”